Jakże ulotne są ludzkie wspomnienia! Było to tak niedawno, zaledwie kilka miesięcy temu, a obraz już ulega zatarciu. Chwile, które były tak niepowtarzalne, zlały się w jedno (nie do końca zdefiniowane) odczucie o pozytywnym zabarwieniu. Złe momenty utonęły bezpowrotnie w zakamarkach pamięci. Siedzę nad dymiącym kubkiem z herbatą i już dokładnie nie pamiętam: kto wypadł z kajaka, kto wpadł na kamienie, kto rozmawiał z Karelami, a kto kiwał się jak piesek-maskotka w pędzącej przez bezdroża ciężarówce... No, właściwie to ostatnie pamiętam. Z perspektywy czasu wyprawa na Karelię jawi mi się jako przedstawienie na dziesięć osób w czterech aktach, dodatkowo opatrzone prologiem i epilogiem.
Wariactwo. Siedem przesiadek w ciągu 24 h.
Wilno. Dwa kajaki dwuosobowe na dziesięć osób. Telefony i spotkania. Uff, udało się...
Jedziemy już pociągiem relacji St. Petersburg - Murmańsk. Nieokreślone uczucie dyskomfortu. Spojrzenie na zegarek - dochodzi północ. Rzut oka za okno. SZOK. Ależ za oknem jest jasno!!!
Bzzzzzz. Komary, całe tabuny komarów. Ale komary to betka. Można się do nich przyzwyczaić. Prawdziwym utrapieniem są meszki - diabelski pomiot wielkości pchełki, zaopatrzony w skrzydełka i stanowiącego chyba ze 3/4 jej ciała aparatu do kaleczenia skóry. Teraz na te wspomnienia reaguję tylko pobłażliwym uśmieszkiem, lecz były chwile, gdy bezsilnie wymachiwałem pięścią niewidzialnemu wrogowi.
Cudowna Ochta. Krystalicznie czysta woda. Wolno sączący się nurt w alei utworzonej przez płaczące na brzegach brzozy. Meandry wijące się godzinami przez moczary, usłane jak okiem sięgnąć kikutami martwych drzew. I porohy. Miejsca wyzwalające cały zapas adrenaliny.
Ekwilibrystyczny slalom między olbrzymimi głazami na nitce spienionej wody.
Jest na Ochcie takie jezioro. Nazywa się Chizarwi. A na jeziorze pośród wielu innych jest taka wyspa. Nazywa się Wyspą Duchów i nie jest to wcale związane z jakimiś mrożącymi krew w żyłach opowieściami na jej temat, lecz... z zaludniającymi ją w ogromnych ilościach "duchami".
Duchy są wyrzeźbione w drewnie i jest ich na wyspie naprawdę mnóstwo. Zadziwiają fantazją pomysłów i kunsztem wykonania.
Oprócz duchów na wyspie jest wszystko, co mogło wpaść do głowy licznym bi-wa-ku-ją-cym na niej turystom. Jest miniaturowy port z kierunkowskazami w wiele rodzinnych miejsc (od niedawna także do Szczecina i Wilna). Jest wędka na którą można złowić wieloryba, z wielkim kunsztem wyrzeźbiony aparat telefoniczny (niestety, nie działa), sztućce dla gigantów (dwu-me-tro-we), kuferek na skarby, ruletka, drzwi do raju (otwierasz, wchodzisz i... lecisz kilka metrów niżej na kamienie) i wiele, wiele innych rzeczy. Kto oglądał slajdy z Karelii, ten wie, o czym mówię.
Dla nas wyspa ta będzie niezapomniana głównie z uwagi na saunę, którą sobie sami tam zrobiliśmy. Palenisko z kamieni, dużo, dużo drewna, obudowa z pokrowców do kajaków, para przesiąknięta odrobiną C2H5OH...
- Poliak?
- Da, da.
Napotkany mnich powiedział nam, że na Wyspach Sołowieckich, zagubionych gdzieś pośród bezmiarów Morza Białego mieszka nasz rodak. Skojarzenia były silne i natychmiastowe. Pewnie łagiernik - starszy dziadunio z długą, białą brodą. Może duchowny - mnich? Pierwsza wizyta okazała się bezskuteczna. Nie było go w domu, lecz leżący na ganku najnowszy egzemplarz paryskiej „Kultury” bardzo nas zaintrygował. Zostawiliśmy na drzwiach informację, że będziemy wieczorem.
Ktoś był wieczorem w domu. Z czcią przestępowaliśmy furtkę, czując się jak krzewiciele polskości gdzieś na krańcach świata...
- A to wy jesteście z Polski?
Przez chwilę nie mogliśmy wymówić słowa. Przywitał nas bowiem wyluzowany, modnie ubrany 30 - 40-latek, w czarnych okularach i z grubym, złotym kolczykiem w uchu.
Mariusz (gdyż tak miał na imię) nie tylko czytuje, ale również pisze „Kulturę”. Jest dziennikarzem na stałe mieszkającym w Rosji. Pod jego kierunkiem poznawaliśmy uroki Wysp Sołowieckich. Od dyskoteki (ciekawy zwyczaj, że panie proszą panów) do klasztoru, będącego niegdyś siedzibą prawosławnych patriarchów, w którym mogliśmy usłyszeć oszałamiający koncert na dzwony! Pozostałości po łagrach, wielkie połacie bagnistych kobierców falujących przy każdym kroku, pozostałości po starożytnych Saamach.
Wracaliśmy jachtem (który nam załatwił Mariusz) obok wysp Kuzowa. Gigantyczne, kamienne lub skaliste, popękane żółwie wyłaniające się z morskich fal! Jeden rzut oka na te cuda więcej mówił niż przeczytanie grubych podręczników do geologii.
Wszystko tam jest olbrzymie. Most - jak dwa inne mosty. Ulica - jak dwie inne ulice. I tak dalej. Miasto - kaprys zrodzony w umyśle Piotra I, wyszarpany ogromnym wysiłkiem bagnistej glebie. Wielkie, przytłaczające, lecz na swój sposób piękne i olśniewające. Niezliczone pomniki, zabytki, muzea...
Wędrowaliśmy korytarzami Ermitażu, a nasze oczy przyćmiewał blask zgromadzonych w niej cudów. Van Gogh, Picasso, van Gogh, Rubens, Rembrandt, o, jeszcze jeden van Gogh! W jeden dzień chcieliśmy zobaczyć to, czym można by się delektować tygodniami. Efektem (przynajmniej dla mnie) było czasowe odwrażliwienie się na sztukę.
Ostatnia noc. Urodziny Waldka. Czerwone wino rozgrzewa nasze głowy. Wymykamy się przez okno (inaczej nie dało rady) z naszej stancji. Wędrujemy przez wymarłe miasto. Ależ dzisiaj jest sobota?! Wcale nie jest tak późno, a wszystko pozamykane.
Butelka wypita pod pomnikiem Katarzyny II. Pierwsze bliskie spotkanie z milicjantami. Bez strat własnych. Wychodzimy na plac przed Pałacem Zimowym.
Ogromny plac jest pogrążony w ciemności. Na jego środku wznosi się ku niebu gigantyczna kolumna. Ciszę przerywa dźwięk. Ktoś gra na saksofonie „Carless whispers”.
Podchodzimy bliżej. Stoi twarzą zwrócony do kolumny, ma czarne, długie włosy wystające spod kapelusza, brodę i szary prochowiec. Saksofon ma swoje lata i czasem wydaje niepożądane dźwięki, ale dla nas ta muzyka brzmi jak najbardziej natchniona kantata.
Wino, śpiew, kobiety. Czasem z umiarem, czasem bez. Do następnego pobytu w Wilnie będzie mi brakowało tej cząstki siebie, którą zostawiłem w tym czarownym, cudownym mieście.
Michał