- Nie! Nie! Nie chcę!
- krzyczałam.
- Czy nie ma bardziej cywilizowanych miejsc w zasięgu trzech dni podróży pociągiem?
- Nie
- zgodnie odpowiadali panowie i mimo mego trąbienia wszystkim naokoło, że głuche ostępy i bagna przylegające do zakomarzonych brzegów karelskich rzek wcale mnie nie pociągają, a wręcz przeciwnie, odczuwam przerażenie na myśl o wiecznie mokrych i bolących pewnych częściach ciała - zdecydowali się TAM jechać. Pierwszym symptomem zagrożenia była konieczność posiadania polisy ubezpieczeniowej (którą oczywiście zostawiłam w domu), "zaszczepić się na kleszcze" - to jeszcze przeżyłam, ale kaski, kamizelki, czopki "przeciw komarom" i fartuchy antywodne - to za dużo na mą małą głowę. A marzyły mi się jakieś orientalne góry (ale nie Kaukaz, bo życie i wolność sobie cenię), najlepiej jeszcze w terminie sierpniowym (bo w lipcu można by zarobić). Brak zdecydowania z mojej strony i brak poparcia tłumu zaowocowały tym, że podjęto decyzję za mnie, czego nie cierpię, a co tym razem wyjątkowo było mi na rękę - mogłam narzekać i marudzić do woli [i zrozum tu kobietę - przyp. red.].
Mimo obiekcji, przeczuć i czarnych myśli, z charakterystyczną dla mej osoby pokorą przystałam na obarczenie mnie obowiązkami aprowizacyjnymi. Z pełnym zaangażowaniem przystąpiłam więc do planowania racji żywnościowych, szczęśliwa, że chociaż na tym polu mogłam postawić na swoim. Radość moja trwała jednak do chwili, gdy mój babski nos wyczuł, że mam tam jechać sama z bandą około 10-u chłopa. I za kogo mam tam robić!? Oczyma wyobraźni widziałam już nasz kajak o dwa dni drogi w tyle! W jednej chwili zmieniłam strategię walki. Ze świetnie udawanym entuzjazmem poczęłam inne niewiasty namawiać na tak wspaniały wyjazd. Uczepiłam się więc Gosi, Ewy i Kasi, i już, już zapowiadało się, że uda mi się przytępić ambicje chłopców - tysiące progów rzecznych i setki kilometrów w kilka dni, a tu nic z tego. Ewa się wymigała, do dziś nie wiem, jakiej strategii użyła Kaśka, nie wspominając już o Gośce, która po prostu zniknęła jak kamfora czort wie gdzie.
Gdy już traciłam nadzieję, na horyzoncie pojawiła się Wspaniała, Cudowna, Wielka, etc. JUDYTA. Wprawdzie początkowo jej przerażenie stokroć przewyższało moje: nie znała poza Gumisiem nikogo, i do końca nie bardzo wiedziała gdzie jedzie i na co się porywa - mimo tego po prostu przybyła na dworzec. I chwała jej za to! Gdy wyjazd stał się już faktem, Judyta wzięła na siebie obowiązki uwspólnionej kobiety męskiej części naszej ekipy. Ja tymczasem byłam pilnowana jednoosobowo [dzień i noc - przyp. red.]. Wyprawa zaczęła nabierać wigoru już w Wilnie. Tragizm sytuacji w jakiej się znalazłyśmy uwidaczniał się przy każdorazowym przerzucaniu bagaży: 10 części kajaków, 6 potężnych plecaków - w tym jeden chyba z 10-częściowy, 2 pomniejsze bagaże, gitara, wór marynarski i 2 solidne reklamówki. Nie zaprzeczę, że lubiłyśmy być zostawiane w różnych dziwnych miejscach do pilnowania tegoż majątku. Do przetransportowania nas na dworzec zaangażowane było całe Wilno. W końcu załadowano nas w pociąg i ruszyłyśmy w głęboką Rosję. Dopiero w czasie tej "wywózki" miałyśmy okazję poznać bliżej wszystkich towarzyszy wyprawy. Poza tym czas wypełniała nam dyskusja na temat wacht. Kierownik miał doskonałą strategię: wystarczyło być tego samego zdania co on i dalej wszystko szło jak z płatka. Mimo jego oporów stanęło na 3-osobowych wachtach. Oczywiście to była teoria. Jeszcze zanim kajaki zobaczyły wodę wielokroć musiałyśmy się wykazywać umiejętnościami typu "kompozycja kanapek w powietrzu". Później to już z nudów i często z głodu spasowałyśmy - ciągle któryś z wachtowych potrzebny był przy reperacji kajaków i jedynym sposobem uniknięcia prac technicznych z klejem w roli głównej, było zaangażowanie się w kuchni. Nie dałyśmy się wykorzystywać do końca: panowie rozpalali ogniska, myli naczynia, otwierali puszki (silne dłonie Tomka) i... byli nam wdzięczni.
I w końcu zobaczyliśmy wodę i nastąpiło olśnienie i radość ogólna. Okazało się, że życie na wodzie jest całkiem przyjemną częścią wyprawy. Bez komarów i t.p. insektów można było godzinami żeglować z zamontowanymi za plecami jednowiosłowymi silnikami. Panowie byli nadzwyczaj wyrozumiali, a my w miejscach niebezpiecznych i na szerokich taflach jezior zachowywałyśmy pozory. Byłyśmy naprawdę rozpuszczane. Cuda przyrody same przychodziły do nas a to w kilogramie jagód dziennie, a to w postaci świeżych rybek, no i te dłuuuuugie zachody słońca - tak że i ręce bolały, bo przecież wiosłowało się do zmierzchu, który przed północą nie nadchodził.
Możecie mi wierzyć lub nie, ale wbrew temu co wcześniej namarudziłam pojechałabym tam jeszcze raz. Wyprawa była wspaniała, rzeka cudowna, dzikość prawdziwa, wrażenia mrożące krew w żyłach, a bardzo podniecające. Panowie dbali o nas strasznie: serwowali deserki alkoholowe, napoje orzeźwiające i robili za wielbłądy nosząc za nas większość rzeczy.
Ja chcę jeszcze !!!
Małolat