Zima roku 1893. Andreas Berger, Niemiec Siedmiogrodzki, łowca niedźwiedzi, pokonuje samotnie na drewnianych nartach ponad stukilometrową trasę przez góry z Sibiu do Petrosani. Niedźwiedzie śpią w gawrach a ludzie w zasypanych śniegiem chatach. Nikt jeszcze nie śmie wychodzić zimą w góry. W Polsce Schneider dopiero myśli o wejściu na nartach na Howerlę (2058 m) w Czarnohorze (1894 r.). Stanisław Barabasz dopiero 5 rok trenuje zjazdy w Tatrach.
Zima roku 2000. Piotr Szucki, czyli Biuro Turystyczne "Pietrosul" z Olsztyna organizuje wczasy narciarskie w Parângu. Na wyposażeniu narty z dziurką - Hagan'y, najnowsze Silvretty - wiązania turystyczno - zjazdowe, moherowo - sztuczne foki Ski-Trab, raki Salewa, skorupy Koflacha, kijki teleskopowe, butle gazowe, folie NRC, "ekstremalne" śpiwory, łopaty lawinowe, piła dwuręczna do drewna, 2 siekiery, mnóstwo żarcia, kamera wideo, na grzbietach goretex'y, pod nimi polary, pałerstredże, okulary z filtrami UV, etc....
A Bergerowi wystarczało futro, zapałki i rewolwer.
Klejnotem w koronie w/w wczasów jest Mongonia Strycharczuk (ksywa z mongolskiej wyprawy AKT "Kroki" pod wodzą Gumisia w 1995 r.). Mongonia to od wielu lat pierwsza znana mi kobieta w dotychczasowym męskim gronie rycerzy ski-alpinizmu. I to z jaką ikrą! W piątek przyjechała z emigracji w Londynie, w sobotę zdecydowała się pojechać do Rumunii zamiast gnić w Szczecinie. W poniedziałek siedzieliśmy już razem w pociągu. W refugiu Agatat Gonia stworzyła nam prawdziwy dom, roztaczając powab prawdziwej kobiety. Wyczuwalny nawet przez dym. Stąd jej nowy przydomek N'DOC N'O (Nieustająco Dbająca o Ciepło Naszego Ogniska)
Nasz kierownik: Piotr Szucki. Najtwardsza Opoka Narciarstwa Polskiego. Nie ma chyba szczytu w Tatrach, z którego nie zjechałby na nartach. Jego dziełem są pierwsze polskie powojenne narciarskie przejścia Czarnohory, Gorganów, Świdowca, Retezatu, Alp Rodniańskich, Suchardu. Towarzysz Karpacki zasiadający w Radzie Płaju. Niezrównany znawca flory Karpat i rumuńskich cerkwi (patrz "Zabytki Mołdawii" jego pióra w oddziałowej biblioteczce). Wybitny smakosz i koneser płci niewieściej w jej nieprzykościstym wydaniu.
Boguś Stańczewski. Rocznik 39. Nieustraszony Pogromca Piecyka. Jaka w Bogusiu drzemie zaklęta siła i dobroć! Na Czarnohorskiej narciarskiej wyrypie pomykał z plecakiem pełnym słoików z mięsem po górach, że i wiatr go nie dościgał. Życzliwość, wyrozumiałość i opiekuńczość dla reszty ludzkości, kultura oraz doświadczenie czynią go niezastąpionym kierownikiem tras na PTTKowskich Rajdach Tatrzańskich. Z urodzenia i zamieszkania Bochniak (Bochnianin?). Nie masz od niego lepszego strażnika ognia i osobnika bardziej odpornego na dym. Jakby przez naturę wyposażony został w gazmaskę zintegrowaną ze skórą.
Andrzej Poręba. Pierwszy Rębacz Rzeczpospolitej. Siekiera furczała w jego dłoniach. Na drewno jak na polowanie wyprawiał się na nartach. Z powalonymi własnoręcznie choinami zjeżdżał potem z największych stromizn. Wszystko po to, by Boguś miał czym palić w piecyku. Andrzej Poręba to poezja jazdy na nartach. Zwłaszcza w głębokim śniegu. Najbardziej fotogeniczny narciarz wszechczasów. Chętnie obsadzany przez reż. P. Szuckiego w rolach głównych filmów: "Czarnohora 96", Suchard 97", "Parâng 2000"... Poznaliśmy się na śladówkowym rajdzie "Wędrówki Północy" na Suwalszczyźnie w 1988 r. Poręba posuwał tam na starych, drewnianych, szerokich nartach i był łysy. Tak go zapamiętałem - błyszczącą łysinę sunącą na drewniakach po polsko - sowieckiej granicy. Andrzej niezrównany ma dowcip i metody wychowawcze swojego potomstwa. Żyje w Warszawie. Dzięki jego zapasowym nartom wyruszyć z nami mogła Gonia.
Jasiu Marciniak. Gwiazda wyprawy w góry Suchard zimą 1997 r. Jeździ przezornie. Siła spokoju. Radomiak tkwiący korzeniami w warszawskim SKPB. Mistrz w otwieraniu rumuńskich win, kosteczkowaniu żółtego sera i precyzyjnym dzieleniu czosnku. Nikt lepiej niż on nie potrafił nosić i posługiwać się naszą olbrzymią lawinową szuflą. On to doniósł z potoku blisko 80% wypitej przez nas wody, co zważywszy na konieczność nadania jej dużej energii potencjalnej, było rzeczą wymagającą sporego wysiłku. Na wczasy w Parângu przyleciał prosto z Chin. By mógł ruszyć z nami, wyjazd przesunięty został o 3 dni. Okazało się że było to zabójcze dla:
Gumisia - naszego Wielkiego Nieobecnego. Na parę godzin przed przesuniętym wyjazdem ujawniły się bowiem okoliczności pracownicze, które zablokowały Maćka Martyńskiego w Szczecinie. Mimo, że był już spakowany. Nieobecny ciałem, pozostał z nami duchem, tukiem czekoladowym i suchą kiełbasą. Rozszabrowaliśmy bowiem to wszystko, co przygotował. Mnie w udziale przypadły rhovylonowe kalesony i gore Maćka. Co przyjęła Gonia, zdradzić nie mogę. Brakowało nam go straszliwie.
Przerzut do Rumunii był nadspodziewanie szybki. 9:05 wyjazd pociągiem z Krakowa. 7:00 wysiadka w Petrosani - centrum węglowego zagłębia. Stąd, z doliny Jiu rumuńscy górnicy ruszyli parę lat temu na Bukareszt. 7:30 siedzimy w busiku i za 10$ godzinę później przypinamy deski, ruszając na południe, w stronę głównej grani Parângu. Czerwony szlak wiedzie w górę doliny do Refugiu Agatat.
Podejście jest wyczerpujące. Zwłaszcza, że każdy nad miarę objuczony. Wczasy w Parângu nie będą klasyczną wędrówką z szałasu do szałasu. Agatat to nasza baza wypadowa. Stamtąd będziemy już ruszać na lekko. Dlatego nie bardzo dbałem o ciężar plecaka. Na starcie w Krakowie ważył 42 kg. Trzeba go wnieść tylko do refugiu.
Refugiu Agatat. 1675 mnpm. Niezagospodarowany, samoobsługowy schron turystyczny, którego odpowiednika próżno by szukać w polskich górach. W podobnych spaliśmy w czasie AKTowskich wędrowniaków w Niżnych Tatrach (1986, 1989 r.) czy Wielkiej Fatrze (1989 r.) na Słowacji albo w rumuńskim, nieodległym Fagaraszu (1996). Schron zbudował klub turystyczny z Petrosani. Położony jest przy górnej granicy lasu, u kolejnego progu długiej doliny sięgającej mackami najwyższego szczytu tych gór - Parângul'a Mare (2519 m). Miejsce wyczaił Piotr latem 1999 r., gdy penetrował okolice pod kątem zimowej wędrówki.
Refugiu Agatat wyglądem przypomina chatkę baby Jagi. Rolę kurzej stopki pełni olbrzymi, 3 metrowej wysokości głaz. Ganek, przedsionek i izba z drewnianych bali nie mieszczą się jednak na nim. Stąd system wsporników i zastrzałów. Wchodzi się po drabinie - w butach skorupowych i z kociołkiem wody to dość trudna sztuka. Dlatego zamontowaliśmy sznurową wyciągarkę. W izbie piec. Rozhajcowany przez Bogusia doprowadzał pomieszczenie do 13 °C w pierśnicy (~1,3 m wysokości) przy -7 °C, lub do 5 °C przy -17 °C na dworze. O ile oczywiście wcześniej mieszkańcy nie zostali wytruci dymem...
W izbie stół, piętrowa prycza - kopulodrom2. Na dolnej i górnej półce zmieścić się może po 6 osób. Wtedy jest jednak ciasno. Wygodnie jest na pryczy samoczwart. Obok chatki niezamarznięty potok - żródło krystalicznie czystej wody. Kibelek zaś w miejscu, które sobie wybierzesz i z jakim chcesz widokiem. Zabierać trzeba zawsze ze sobą łopatkę, aby spuścić, a raczej sypnąć wodą. Szybko zauważyliśmy wokół ślady liska. Na przynętę wyłożyliśmy mu suchej kiełbasy. Nie ruszył. Buszował jednak zaciekle w naszych odpadkach i rozkopywał kibelki. Ciekawe po co.
Refugiu przez pierwsze 4 dni przyszło nam dzielić z Rumunami. Jedna czteroosobowa ekipa przeszła przez główny grzbiet od łagodniejszej południowej strony. Wyposażona kasiaście nawet jak na nasze warunki (polary, gore, petzle, epigazy, salewy). Przy średnich zarobkach w Rumunii na poziomie 120 USD, musieli to być bogacze. Druga ekipa z Petrosani - przyczłapali łatać gliną chatkowy piecyk. Lecz skutek ich działań był raczej mizerny. Dymiło jak przedtem. Potem doszła jeszcze ekipa z Klużu. Rumuni byli rewelacyjni.
Narty i foki umożliwiają szybkie dojście tam, gdzie byś po pas zapadł się w śniegu. Nikogo nie trzeba też przekonywać, że zjazd na nartach jest z reguły szybszy niż człapanie z kapcia. Stąd deski w turystyce zimowej wydają się niezastąpione.
Z refugiu Agatat Parâng stanął przed nami otworem. Góry leżące niegdyś na granicy Wołoszy i Siedmiogrodu są tatrzańskiego charakteru. Alpejska rzeźba, polodowcowe kotły, jeziorka, skaliście, piętrowa roślinność, kosówka i limby. Całe ich zatrzęsienie wokół naszej chatki. Pustać olbrzymia. Turystyka zimowa dopiero raczkuje. Prócz chłopaków w chatce, w górach nie spotkaliśmy nikogo. Tylko od południowej, łatwiejszej strony głównego grzbietu trafiliśmy na ślad pojedynczego narciarza.
Pierwsze 2 dni Piotr potraktował aklimatyzacyjnie. Spacery doliną z próbami podejść na boczne grzbiety, testowaniem jak zakłada się raki na stromiźnie. W górze doliny, na wysokości ponad 1800 m, odkopaliśmy kamienny, pasterski szałas - Stina Rosiile. Na wszelki wypadek. Schodząc z gór zawsze to bliżej.
Do refugiu zjeżdżaliśmy w ekstra śniegu. Kręciło się bez problemów. Wyszły mi nawet pierwsze skręty telemarkiem.
Jest jednak lawiniasto. Nasz guru stawia diagnozę: południowo - wschodnie stoki doliny, mimo, że apetyczne narciarsko, będą nam zakazane.
Czwartek, to 24 był lutego, poranna zeszła mgła...Gotujemy wodę. Zaczyna wrzeć. Widząc to Gonia, odpowiedzialna za przygotowanie herbaty, daje Bogusiowi woreczek z wyliczonymi ekspresówkami, prosząc: "Boguś, wrzuć to, tylko bez opakowania". Zamyślony Boguś z namaszczeniem wrzuca herbatę. Tyle, że zamiast do gara z wodą, wprost w czeluść pieca. Po czym ze spokojem oddaje opakowanie Goni, będąc przekonany, że zutylizował niepotrzebne śmieci.
27 lutego, w niedzielę, wynoszą się ostatni Rumunii. Gonia zbratała się z nimi wielce i tradycyjne dokonała wymiany koszulek... Mamy 2 łopaty lawinowe. Normalnie służą do kopania dołków na kupę i spuszczania wody. N/n członek naszej wyprawy skutecznie nurza mniejszą z łopatek w kupie, która brązową smugą błyskawicznie zamarza. Nasz guru odczytuje to jako znak niebios. Dobry omen. Ruszamy na najwyższą górę - Parângul Mare. Po drodze, na wyższym piętrze doliny, mijamy w zaskakującym miejscu świeże lawinisko. Dwa dni temu go tu nie było. Utwierdza ono w przekonaniu, że południowo - wschodnie stoki doliny nie są dla nas w tym roku.
O 14:30 jesteśmy na szczycie. 2519 m. Widoku żadnego. Już ostatnie 200 metrów w pionie podchodzimy w chmurach. Wijździ niemożebnie. KWARKOWA maseczka ratuje makijaż Goni przed zamarznięciem. Ze szczytu kawałek po grani, potem zjazd w nicość. W chmurze, gdzie widoczność nie przekracza 20 m. Stok nie jest nam obcy. Tędy podchodziliśmy na rakach. Sporo lawirowania między kamieniami. Obsuwamy się raczej równolegle niż klasycznie zjeżdżamy. Jak trzeba zmienić kierunek robimy przekładankę. Jasiu pod okiem Bogusia trenuje zjazd z czekanem. Urządzenie okazuje się przydatne. Da się skutecznie użyć. Nagle zaskoczenie, gdy w połowie góry wypadamy pod chmury, na krawędź wielkiego garnka polodowcowego kotła. Jakbyś wniknął pod pokrywkę olbrzymiego kociołka. Kierownik zsuwa się w skrętach na jego dno, badając śnieg. Porębie i mnie jest już o wiele łatwiej. Wiemy gdzie śnieg się zmienia. Gdzie mądrzej wykonać skręty. Zawsze wygodniej jechać jest za kimś. Piotr rozstawia kamerę i na jego machnięcie ruszamy. Idzie ładnie. Równo skręcamy. W połowie, jak na komendę fikamy ryjkami w glebę. Nieoczekiwanie zmienił się śnieg. Gdy dojeżdżamy do Piotra Jasiu i Boguś są już na początku bezpiecznego wybiegu.
28 lutego między innymi brak wina wyrzuca mnie i Gonię do Cabana (schroniska) Groapa Seaca. Żarówa. Ośnieżone szczyty puszczają nam po oczach zajączkami. Gorąc zmusza nas do obfitej konsumpcji piwa Hategana (odpowiednik naszego Żubra). Wracamy zaopatrzeni w prześwietne wina: Cotnari, Murfatlar, Jidvei. W chatce jesteśmy przed ekipą wracającą z górnej części doliny. Zdążyliśmy rozpalić w piecu i nagrzać herbaty, gdy zjeżdżają. Miny mają poważne. Oblicza ścięte lekko. Tąpło pod nimi na podejściu nasłonecznionym bocznym ramieniem Parângula Mare. Śnieg siadł o jakieś 10 cm. Jeszcze nigdy tak szybko nie gnali do skalnej wyspy pośrodku stoku. Przestali potem na niej ponad godzinę, czekając, aż stok skryje się w cieniu i śnieg na nim stężeje. Dopiero wtedy można było asekurancko zjechać.
O 9:00 we wtorek 29 lutego startujemy do najdłuższej wycieczki. Żadnej chmurki na niebie. Na postojach w dolinie rozdziewamy się do pasa. Wchodząc w cień Saua (przełęczy) Piclesa (~2100m) oziębia się. Użyczone od Wieka "KWARKOWSKIE" pałerstredże po raz kolejny okazują się wyśmienite. Na słońcu nie miałem uczucia, że się topię. Błyskawicznie ściągały wilgoć ze skóry. W cieniu trzymały zaś ciepło.
Do pewnego momentu podchodzi się na nartach całkiem chwacko. O ile dobrze trzymają foki, można iść w linii spadku do bodaj 7-10°. Wszystko zależy od śniegu. Stosunkowo trudno podchodzi się stromym trawersem, gdy śnieg jest za twardy. Trudno wtedy złapać krawędzie nartom z podklejonymi fokami. Gdyby mieć lodowe zęby, można by było zajść na nartach wyżej, inaczej zakładając ślad. My udeptujemy półeczkę pod kamieniem, przypinamy narty do plecaków, zakładamy raki, czekany lub kijki w ręce i coraz stromiej w górę. Wykuwamy porządne stopnie. Jeszcze mogą się nam przydać w następnych dniach. Śnieg dobry. Dostatecznie twardy. Śpieszymy się, by na przełęcz wdrapać się jeszcze w cieniu. Najdziwniej jest u samej góry. Żleb przełęczy zwęża się i staje dęba. Stromo jakbym wchodził po drabinie. Głowa wychyla się w końcu nad krawędź stwardniałego nawisu. Słońce wali w oczy. Wydusić z siebie nie mogę słowa. Tylko stękam z zachwytu: przede mną morze utopionych w słońcu gór. Jest 13:00.
Godzinę później jesteśmy na Virful (szczycie) Gruiu (2345 m). Widoczność wyśmienita. Bezwietrznie. Już na podejściu wychylił się masyw Fogaraszu z wyniosłym Moldovanu i szczerbą Negoiu (przeszliśmy go klubowym obozem latem 96 r.). Widać też Kapacyny i Piatra Craiului. W zasięgu ręki zwiesza się skałami w kotły Parângul Mare, zasłaniając panoramę Retezatu. Zjeżdżamy między kamieniami na przełęcz i ostrą granią suniemy na północ, na Virful Piclesa (2335 m), dalej przez Virful Iesu (2375 m). To na tej trasie spotykamy ślad samotnego narciarza. Idziemy krawędzią naszej doliny. Szczyt Iesu wyciąga skaliste ramię dochodzące nad naszą chatkę. Piotr nie znajduje jednak żadnej możliwości zjazdu do naszej doliny. Zwłaszcza, że słońce akurat silnie operuje na stokach potencjalnej trasy. Dlatego zjedziemy w dolinkę sąsiednią i zamierzamy obejść długą ostrogę Iesu. Kierujemy się więc na wschód, na przełęcz Gheresu (2135 m).
Zjazd do kotła jeziora (lacul) Gheresu jest stromy i emocjonujący. Urwać się musisz ze skostniałego nawisu na krawędzi i wpaść w ramiona szerokiego kotła. Wybieg stoku jest długi. Kamieni nie widać. Bezpiecznie. Pierwszy skręt cacy. Na drugim przegina mnie w tył i już zsuwam się po pochyłości.
Przypowieścią o Rolandzie ubarwił nam niegdyś Piotr pierwszy dzień nauki jazdy na nartach. A było tak: na pólku przy wyciągu pod Strzechą Akademicką w Karkonoszach instruktor tłumaczył nieopierzonym kursantom jak opanować sztukę wywracania się. Zasada podstawowa: padasz w tył na bok. Po wywrotce nigdy nie zsuwaj się głową w dół. Ćwiczymy. I pojechali. Kontrolowany upadek do tyłu, kontrolowane zsuwanie się, właściwe ustawienie nart i wytracenie prędkości. Jedno dziewczę widać nie zrozumiało. Pacnęło w przód i zamiast walczyć o obrócenie ciałka, wesoło paplało ze swego upadku, posuwając się głową w dół. A leżały tam pośrodku zjazdu bierwiona w sągu. Dziewczę przydzwoniło w nie łepetyną i zrobiło Rolanda - mózg puszczając uszami. I taki był koniec jejnego żywota.
Pamiętaj, tylko nie głową w dół. Nie rób Rolanda.
Walczę zatem i w końcu nogi niżej niż głowa, choć nie udaje mi się użyć klasycznie kijka jako czekana. Wytracam prędkość. Po chwili szusuję ostrożnie dalej.
Powyżej jeziora kierownik znajduje trawers pod skałami. Na ich granicy z podchodzącym już na tą wysokość lasem. Wyprowadza nas genialnie. Drobne podejście na fokach i jesteśmy na grzędzie blisko 100 metrów nad naszym refugiu. Nie trzeba będzie podchodzić długą doliną, co by nas nie minęło gdyby nie szczęśliwy trawers.
Jest 18:45 . Zaszło już słońce. Odpalamy czołówki i jak ogniki św. Elma zlatujemy po wantach grzędy w dolinę. Gonia niczym matka karmiąca przyjmuje nas tym co najlepsze z sakw wyciągnęła była. Wysuszeni jesteśmy okrutnie, mimo, że po drodze sporo piliśmy. Nic dziwnego - mocno prażyło słoneczko. Hektolitry cytrynowej herbaty, pluszu, miodziku Bogusia, czekolady. Breja/glamza kiełbasiana z sosem pieczarkowym. Na koniec zaś butelka rumuńskiego wina i opowieści z narciarskich szlaków bądź o blondynkach, których nam tu bardzo brakuje.
1 marca pogoda zaczyna cienieć. Piotr decyduje, że wykorzystamy stopnie na przełęcz Piclesa. Strawersujemy Gruiu i od drugiej strony wejdziemy na Parângul Mare. O 14:00 stajemy na szczycie.
Końcówka ciężka. Wzmaga się wiatr. Lecz wejść rzeczywiście warto. Choć w powietrzu nie jest już tak krystalicznie, jak wczoraj, widać sporo: zamgloną Żelazną Bramę, gdzie Dunaj przebija się przez Karpaty, Retezat w całej krasie, Godeanu, Tarcu, Góry Wulkańskie.
O 14:40 zaczynamy zjeżdżać stając o 15:00 na Saua Gruiu. 300 - 400 metrów niżej, w kotle jeziora Mindra, widać lilipucie figurki Goni, Bogusi i Jasia. Wiedzie ku nim od przełęczy stromy źleb. Nasi wypatrują, czy zdecydujemy się na zjazd tą drogą. Z dołu wyglądało, że jest pokaźny nawis. Dlatego tędy nie podchodziliśmy w drodze na Parângul Mare. W rzeczywistości przełęcz jest utwardzona mrozem i wiatrem. Nie ma obawy, że zjedzie. Po kilkudziesięciu metrach źleb przełęczy zwęża się i żyga wprost na nie przykryte śniegiem głazowisko. Śnieg twardy. Zjazd z pozoru możliwy, choć wąsko. Jednak każdy błąd przy skręcie i do głazów nie będzie się już jak zatrzymać. I do dołu dojadą tylko uszy. Piotr decyduje: schodkujemy.
Po 25 minutach jest już u pierwszych kamieni, schodząc z linii spadku. Rusza Poręba. Gdy i on jest poza torem mego lotu w razie ewentualnego upadku, startuję i ja. Najtrudniej zejść na nartach tyłem w czeluść źlebu przełęczy. Dalej zadanie mam łatwiejsze. Poprzednicy wydziabali dziury na czekan. Z rzadka tylko zanikają. Podążam ich śladem. Po parunastu minutach nabieram przekonania, że zejście tędy jest jednak możliwe.
Wbij czekan po nasadę, u lewego wiązania. Przestąp z narty na nartę silnie zabijając krawędzie. Jesteś kolejne 25 cm niżej. Znowu wbij czekan jak głęboko się da, zeschodkuj. Tylko spoko. I tak mozolnie przez godzinę. Dotarłszy do skał, spod których można już założyć długi trawers nad kotłem jeziora, czuję się, jakbym dzień cały strawił na kopaniu buraków cukrowych. Zjeżdżamy.
Wybulenia w kotle - płaskie wcześniej z góry - teraz wyrastają do kamienic. Nie widać już naszych. Pewnie ruszyli widząc, że szczęśliwie ukończyliśmy schodkowanie. Po godzinie zjazdu lądujemy w naszym refugiu. Jakoś ciemno - nikogo nie ma. Gdzie nasi? Szybko gotujemy herbatę w termosy. Raków, liny, NRC i śrub lodowych nawet nie wyciągamy z plecaków. Łykamy coś na chybcika. Do tego siekierę, bluety, zapasowe baterie i energetyczne żarło, śpiwór i trochę ciuchów. Dręczy nas gdzie są i czy chwycą nam jeszcze dziś foki na kolejne podejście. Zwyczajem GOPRowców nie wychodzimy za szybko. Dopiero gdy na dworze ciemnieje. Dajemy im czas. Okazuje się, że rozsądnie. Po wyjściu nad granicę lasu Poręba dostrzega błyskające wyżej, na krawędzi progu światełko czołówki. Są. Zjeżdżają. Kamień z serca i radocha. Rozminęliśmy się wśród buł kotła, gdy wrócili po narty zostawione na patelni nad jeziorkiem. Oni jeszcze na nas chwilę poczekali. Stąd godzina opóźnienia.
2.03.2000. Zmiana pogody. Wieje. Chmurzasto. Czasem sypnie śniegiem. Nasza koncepcja by opalać się w górze doliny bierze w łeb. Kierownik bierze więc wolne. Śpimy zatem na maksa. Resztę dnia byczymy się w chatce. Sprzątamy, przygotowujemy do powrotu. Wewnętrzne drzwi posiadają półautomatyczne sznurkowo - zapadkowe zamknięcie z instrukcją otwierania:
Pentru a deschide uşa trage de sfoara de la dreapta la stânga.
(W celu otwarcia drzwi pociągnij sznurek z prawej strony w lewo)
Tłumaczymy ją na pozostałe języki świata (polski, niemiecki, angielski, rosyjski i chiński, żal że nie ma Wilniuków, bo spłodzilibyśmy też cos po litewsku). Jest to nasz nie wątpliwy wkład w infrastrukturę turystyczną gór Rumunii. Gonia dogląda igloo, które wykopała. Mieści się już tam cała z nogami. Dorobiła nawet przedsionek.
3 marca żegnamy Agatat zostawiając mnóstwo drewna. Niech ten schron ma szczęście do prawdziwych turystów. Przełazimy na nartach przez mostek na potoku i przez las zjeżdżamy z plecakami w dół doliny na umówionego zawczasu busika. Mamy nadzieję, że rumuńskie służby przekopały się przez lawinki, które zeszły na dojazdowy kanion. W lesie, na stromym progu doliny okazuje się, że Gonia poczyniła znaczne postępy w nauce jazdy na nartach. Na dole śnieg już mokrawy. Zbliża się wiosna. Busik opóźnia się jedynie o 10 minut. W kanionie wiodącym do Petrosani kolorowe lodospady. Może by Wiekowi pasowały do wspinaczki?
W Petrosani zakładamy bazę w dworcowej poczekalni. Nie powiem, że roztaczamy ozdrowieńcze zapachy. Rumuni wytrzymać nie mogą i się wynoszą. Spożywamy ostatki pire. Na każdym kroku kuszą sklepy z alkoholem. Piwo dobre (1 zł). Wino wyśmienite (5 zł). Rum Dżugana 35% (2,7 zł). Palinka mocna (3 zł). Wybieramy karmę na pociągowy powrót. Wokół cały czas góry. Wyjąwszy ogarnięte wiosną Węgry, śnieg towarzyszy nam prawie aż do Tarnowa. Ba, za Preszowem spotykamy zadymkę. Znowu chce się przypiąć deski. Tylko dziury nogowych obtarć trochę przeszkadzają.
Może za rok gdzieś powędrujemy. Tym razem z Gumisiem.
Śledzik (Robert Śledziński).P.S. Serdecznie dziękuję wszystkim którzy przyczynili się do wyjazdu: Ani, która nas spakowała i mądrze obdzieliła jedzonkiem, Andrzejowi - zdobyć narty z wiązaniami turystyczno - zjazdowymi jest niezwykle trudno, Wiekowi - bez jego skorup nigdzie bym nie wyjechał, a obdzielony jego najnowszej generacji ciuchami zapragnąłem je posiąść na zawsze, toteż długo ich nie zwracałem - skończyło się na zakupach w prowadzonym przezeń sklepie firmowym "KWARK" przy Jagiellońskiej 11. Oślepłbym, gdyby nie okulary przebywającego w tym czasie w Andach Jerzego. Bez aparatu Michała nie powstała by z kolei dokumentacja slajdowa wyjazdu, pokrowiec był zaś Szpaka i Asi, podobnie jak i szereg ubiorów. I tak można by ciągnąć dalej. Fajnie jest mieć przyjaciół. Jesteśmy Wam z Gonią wszystkim wdzięczni. Tak samo jak i Piotrowi, który nauczył nas jeździć na nartach i odważył zabrać w góry wysokie, w tak doborowe towarzystwo.