Nadchodził początek maja... Pora na Prowizorę. Gdzie w tym roku? Zdecydowaliśmy się na Morawski Kras - co prawda trochę daleko od Szczecina, ale cóż - w ciągu 5 dni zdążymy, a warto. Wyjechaliśmy pociągiem o 18:45 ze Szczecina, po wielu przesiadkach i trudach podróży (m.in. bardzo skomplikowany test pojemności pojedynczego przedziału, niestety przerwany na liczbie 29 osób ze względu na brak chętnych do współpracy), wreszcie ok. godz. 8:00 dojechaliśmy do Blanska. Pogoda piękna, jaskinie czekają. Po załatwieniu spraw organizacyjnych i zjedzeniu tradycyjnego śniadania na trawie wyruszyliśmy na trasę.
Pierwszego dnia co prawda nie dotarliśmy do żadnej jaskini, ale za to znaleźliśmy wspaniały nocleg na polu namiotowym, które było... bezpłatne, gdyż opłata obowiązywała tylko w sezonie (i chwała za to właścicielom). Było ognisko i tradycyjna turystyczna kuchnia (tj. ryż, mielonka i uwaga: sosy do wyboru: myśliwski i pomidorowy (w zasadzie miał to być ryż z sosem a nie sos z ryżem, ale przez to obiad był jeszcze smaczniejszy).
Następnego dnia musieliśmy zebrać się dosyć wcześnie, gdyż czekała na nas jaskinia Sloup. To co tam napotkaliśmy, przypominało przedstawienia światło-dźwięk, o tyle efektowne, że nastrojowe (a często wręcz zatrważające) światło kierowane było na poszczególne formacje skalne, a dźwiękiem była muzyka Vangelisa. Szkoda tylko, że zniechęcające małe dziecko nie potrafiło docenić całego przedstawienia i wtrącało swoje płaczliwo-wrzaskliwe nuty. Po zwiedzeniu jaskini, powygrzewaniu się na słońcu udaliśmy się na drugi nocleg. Droga urozmaicona była przez malownicze zielone(a właściwie żółte od mleczy) łąki, drogi skręcające nie w tym kierunku co trzeba, strumyczki rzeźbiące strome zbocza dolinek akurat w poprzek naszej trasy, a nawet kierowców odbijających się od band przy drodze. Aż wreszcie jest - upragnione jezioro (a właściwie zarośnięty staw) a kilkaset metrów dalej (i wyżej :( przepiękna polanka na szczycie wzgórza. I tutaj nieźle najedliśmy się strachu - grzmoty i błyskawice przecinające niebo nie nastrajały optymistycznie. Na szczęście jakoś przeżyliśmy noc - i nawet nie padało.
Kolejnego dnia ruszyliśmy do Balcarki, gdzie byliśmy narażeni na wyśmianie przez czeskich przewodników, gdyż patrzyliśmy w przeciwną stronę do tego, co oni nam pokazywali.
Po zwiedzeniu jakże przepięknej jaskini ruszyliśmy w dalszą drogę, która wiodła górami, łąkami, polami. Dotarliśmy tak wreszcie w pobliże jaskini Macochy. Tam uprzejmie uśmiechając się do odpowiednich osób wywalczyliśmy sobie rezerwację miejsc do najwspanialszej jaskini Morawskiego Krasu, Katerinskiej, do której od miesiąca wszystkie miejsca były już zarezerwowane. Schodząc znad przepaści Macocha zanocowaliśmy na polu. W pobliżu naszego miejsca naoclegowego znaleźliśmy jeszcze jedną dużą jaskinię, której jednak do końca nie zwiedziliśmy, gdyż sparaliżował nas strach przed ciemnością i konieczność czołgania się.
Po kolejnym noclegu ruszyliśmy w stronę jaskini Macochy. Najpierw podziwialiśmy ogromne zapadlisko, następnie ruszyliśmy w stronę jaskini. Zadziwiło nas to, że wewnątrz zamiast przewodnika wysłuchaliśmy nagrania z taśmy po polsku (nareszcie coś rozumieliśmy z przewodnickich wywodów), a poza tym ta jaskiania była taka cywilizowana... wszędzie jasno, chodniki, schody, mosty. Największą jednak atrakcją było pływanie łódką po podziemnym jeziorze. Niesamowite wrażenie tak uchylać się przed uderzeniami stalaktytu. Ale nic co dobre nie trwa wiecznie. Przytroczyliśmy plecaki na swe plecy i dalej w drogę. I to jaką... ostre, wręcz pionowe podejście (gdy człowiek się potknął, to i tak nie czuł czy jeszcze stoi, czy już leży na ziemi - jakos nie było dużej różnicy między tymi dwoma, wydawałoby się odmiennymi, pozycjami), niebieskim szlakiem, który co prawda na starej mapie był wyraźnie zaznaczony, za to jakoś dziwnie znikał zarówno na nowej mapie, jak i w terenie. Potem bezdrożami zejście z przepięknego wzgórza i w najbliższej wiosce powrót na właściwy szlak. Jakos nie udało nam się dotrzeć do celu naszej podróży - Adamowa, gdyż wspaniałe miejsce noclegowe znalazło się kilka kilometrów bliżej, przy ruinach starej huty. Co prawda huta w pierwszej chwili sprawiała wrażenie średniowiecznego zamku stlizowanego na modłę japońską, ale nie kłóćmy się z przewodnikiem (zwłaszcza, że książka, jako wykonana z papieru, pozostaje zawsze głucha na wszelkie argumenty). I tu niespodzianka - w nocy przymrozek. Szczególnie dotkliwie odczuli to zwolennicy spania pod okoliczną wiatą, którzy po zaledwie dwu godzinach snu, pod pretekstem niebezpiecznego zboczeńca ganiającego po okolicy z siekierą, wrócili do namiotów. Na szczęście i to jakoś przeżyliśmy i z rana udaliśmy się do Adamowa, a stamtąd do Brna, gdzie zwiedziliśmy jeszcze katedrę, rynek i... sklep spożywczy oraz najedliśmy się w budce przy dworcu czymś podobnym do naszych hot-dogów. Nazwa była wyjątkowo trudna więc jej nie przytoczę, na szczęście potrawa ta występowała także pod nazwą „to samo”, w związku z tym wiele osób spróbowało magicznego przysmaku wymawiając znacznie prostszą, jakże swojsko brzmiącą nazwę.
Pełni wrażeń powróciliśmy do Szczecina.
Marysia Maliszewska