Uczestnicy: Ania Lewandowska, Grażyna Dukiewicz,
Dominika Załachowska, Darek Przybylski, Marta Imbra, Radek Kwiatkowski,
Piotrek Ratajczak, Dagmara Chreptowicz, Janka Owczarek.
To było tak:
siedzieliśmy w pociągu, podekscytowani świadomościuą
długiej wspaniałej podróży, lecz i nieco
zaniepokojeni, a nawet zdenerwowani - na dworzec nie dotarł bowiem Gumiś,
który miał nas pożegnać oraz dostarczyć Ani karimatę. Siedzimy w przedziale aż tu nagle
(trzy minuty po tym jak pociąg ruszył) wpada Gumiś. Wszystko wróciło do normy - prócz brakującego
sprzętu turystycznego przyniósł także
paczkę dla Ineski i wino. Wino nie było tanie. Łatwo
było to ocenić, nie tylko po etykietce (nie była to bowiem ani Arizona, ani Malinowe Usta, czy inny specyfik
tego rodzaju), ale także po cenie, którą jako dowód
pozostawił na butelce. Wino kosztowało 14.50-, i było
pyszne. Wypiliśmy zdrowie Marty - wszystkiego
najlepszego! Podróż zapowiadała się długa, ale bynajmniej nie monotonna. O nie! Tematów do omówienia
było mnóstwo. Najpierw na tapetę poszły seriale - wysłuchałam bieżącego programu
telewizyjnego i streszczenia kilku ostatnich odcinków, z komentarzami
własnymi na temat motywów postępowania głównych
bohaterów. Potem rozległy się lamenty, że przez najbliższy tydzień (!) nie będzie wiadomo: ... co było
dalej! Później, jak to zwykle bywa, rozmowa
zeszła na tematy kulinarne. Gdy każdy, oblizując się,
z rozmarzeniem w oczach i burczeniem w żołądku,
powiedział na co ma ochotę i jak to się przyżądza
- rozpoczął się generalny przegląd zapasów na drogę. Fakt, że poznaliśmy się lepiej, a więzy
między nami zaczęły się zacieśniać udowadnia
intymny charakter pytań, które zaczęliśmy sobie
zadawać ("z czym masz kanapkę?!") i propozycji
sobie składanych ("jak mi dasz spróbować, to dam Ci
ugryść moją"). Konkurs na ilość przygotowanych
i zjedzonych bułek wygrała w przedbiegach Ania -
gdzie nam skromnym pięciobułkowcom stawać w szranki z jej siedemnastoma! Ilość ta przeraziła zwłaszcza
Dagmarę - jej własne nieliczne bułeczki stały się
dla niej tym cenniejsze; zaczęła ze szczególną
troską o nie dbać, pilnować i chołubić. Na krok się
od nich nie oddalała i nie spuszczała z nich wzroku,
czujna na każdy wrogi gest czy łakome spojrzenie,
gotowa odeprzeć każdy atak na chrupiącą własność.
Kilkakrotnie zakrzyknęła gromkim głosem na widok
wysuniętej w kierunku bułeczek łakomej łapy (w tym
także mojej). Skąd u niej ten wyraźny niepokój?!
Noszący znamiona paranoi?! Może potęgował go fakt,
że pociąg zapchany był wracającymi do domu
rozbawionymi rezerwistami?! Racja, u każdego prędzej
czy później pojawiają się reakcje nerwicowe, w tym
stany lękowe, gdy osiemdziesiąty szósty raz usłyszy
"Hej, sokoły", "Rezerwę", czy inną
ambitną pieśń wojacką. W końcu długa noc
skończyła się - dotarliśmy na dworzec w Suwałkach.
A tam, na znużonych i głodnych, czekała Marysia.
Wspaniała ta istota na wstępie nakarmiła nas goframi i przytuliła
w swoim mieszkaniu. Zanim jednak dotarliśmy
w te gościnne progi - trzeba było wymyśleć jak tu do tego Wilna dojechać. Okazało się bowiem, że jedyne
bezpośrednie i najtańsze autobusowe połączenie
właśnie zlikwidowano. Znaleźliśmy więc pociąg. U Marysi była gorąca herbatka, ciepła woda
w łazience i krótka drzemka. A potem spacer po Suwałkach. W międzyczasie Ania
i Marta zeszły do sklepu przed blok i nie mogły trafić z powrotem. Zabłądziły na drodze
między sklepem a klatką schodową. Wracając, na równej powierzchni, Ania skręciła nogę, poza tym
zaczęło padać - jednym słowem: dzień zapowiadał się rewelacyjnie. Ale spacer był udany. Miło było
zobaczyć np. dom Marii Konopnickiej. W końcu,
żegnając z żalem Marysię, pojechaliśmy dalej.
Pociągiem litewskim. Przeraził nas on! Na korytarzach
dywany! W oknach zasłony! Czysto! Pachnąco!
Przestronnie! Obsługa miła i przyjemna! Ledwo
otrząsnęliśmy się z tego szoku...
I wreszcie dotarliśmy do Wilna - miasta wielkich ludzi
i poetów, w tym patrona wszystkich Grażyn. Z dworca
eskortowani przez sympatyczne Wilenki, w tym naszą
przyszłą przewodniczkę Anetkę, dotarliśmy do siedziby Klubu Włóczęgów Wileńskich, która miała
przez te dni stać się naszym domem. Po krótkim
posiłku i oblucji wyruszyliśmy na miasto. ... do dziś
jęczy moja umęczona dusza - jak tam pięknie. Jak tam
cudnie. Kamieniczki wielkim staraniem przywracane są do dawnej świetności,
ważniejsze pomniki kultury - także. Do zmroku chodziliśmy po Wilnie. Zmęczona
część wycieczki wróciła do klubu by odpocząć,
jednakże Dagmara, miły Piotr i ja zostaliśmy. Do późna krążyliśmy bez celu po zaułkach i bramach,
zauroczeni, całkowicie oczarowani, by w końcu siąść
na placu przy zimnym piwku. I siedziałam chłonąc,
chłonąc ile się da z atmosfery tego miasta, starając się jak najwięcej zobaczyć, jak najwięcej
zapamietać. Tak, by nic nie mogło mi już tego
odebrać, by miasto to choć w części stało się moje.
Późno w nocy wróciliśmy oświetlonymi uliczkami do domu...
Rankiem pojechaliśmy do Pabrade i dalej pod granicę z Białorusią, nad bardzo ładne jeziorko, gdzie odbywał się
tegoroczny, XI Turystyczny Zlot Polaków na Litwie.
Podwieźli nas tam przemili Wilniucy swoimi samochodami
- trzeba mieć niezwykłą osobowość i odwagę by do niewielkiego,
osobowego auta władować tyle ludzi i bagażu. I trzeba mieć niezwykłą wytrwałość
i siłę w rękach, by na miejsce dojechać w całości.
Mówię tu o swojej skromnej osobie, która
przyciśnięta boleśnie do drzwi, trzymała je z całej
siły, by na kolejnym zakręcie nie otworzyły się.
Samochód Litra był ładny, czerwony i jechał, ale klamki nie miały ochoty działać. Na miejscu
rozbiliśmy namioty. Zrobiliśmy to wyjątkowo starannie,
patrząc z niepokojem na głębokogranatowy odcień chmur
ponad naszymi głowami. Nie ma zlituj się - zaczęło
padać i to porządnie. Ale "nie straszny dla nas burzy
czas" - Zlot rozpoczął się, nie zważając na kaprysy pogody. W tym roku, jak była już mowa, był
to XI Zlot. Przyjechał każdy, kto czuł się choć trochę
Polakiem. Drużyny z całej Litwy konkurowały ze sobą,
a głównym trofeum, o które toczyły się szranki był
Puchar Zlotu. Można było wygrać również dużo
sprzętu turystycznego. Chciałabym również donieść
wszystkim, że po raz pierwszy Zlot organizowali chłopcy
z Klubu Włóczęgów Wileńskich: Marek, Andrzej,
Władek, Jeżyk. Nasi opiekunowie i gospodarze -
Wilniucy - zgodnie z tradycją przebrali się za egzotyczną narodowość.
Tym razem padło na Tatarów.
Wystrojeni i umalowani, próbowali przypochlebić sobie
Szanowną Komisję, ofiarowując jej wspaniałego
wielobarwnego wielbłąda. Nasza skromna gromadka nie brała w pokazach udziału, tym goręcej więc
kibicowaliśmy "swoim" Tatarom. Zabawa trwała do wieczora.
A nocą ognisko (przed ogniskiem Radek dał
popis siły i męskiej witalności. Szczegóły pominę,
ale chodziło o pewne drewienko. Chcesz wiedzieć więcej
- zapytaj Radka, lub Dagę), śpiewy i szaleństwo do białego rana!
O tym, jak upojna była to noc najlepiej
świadczy fakt, że weszłyśmy z Dagmarą w stóg siana,
zamiast do namiotu. Rozbijając się obok owego stogu,
nie przypuszczałyśmy, że grozi nam jakiekolwiek
niebezpieczeństwo pomyłki. No cóż, nie wzięłyśmy
pod uwagę właśnie tych upojnych nocy ... To wspaniałe
zostać obudzonym z rana i dostać na "dzień
dobry" piękny bukiet kwiatów! Radku, jak to pięknie z Twojej strony! W imieniu wszystkich
obdarowanych dziewczyn - dziękuje!
Dzień istotnie zapowiadał się wspaniale. Z rana piękne kwiatki, a poza tym
nareszcie przestało padać! To miłe, gdy siedzisz przed namiotem i nic nie leje ci się
na głowę. Imprezy i zabawy związne ze Zlotem miały
rozpocząć się dopiero późnym popołudniem (tudzież
wczesnym wieczorem) - mieliśmy więc sporo wolnego
czasu na słodkie nicnierobienie. Słoneczko świeciło
ślicznie, co z początku było pewnym zaskoczeniem, że taka
pogoda jest w ogóle możliwa. Po dość długim
czasie wygrzewania zziębniętych i nieledwie
zmokniętych kości na słoneczku, poszliśmy sobie
popływać. Jak to robili panowie - nie wiem, ale sposób
kąpieli w wykonaniu pań pozostanie (mam nadzieję) tajemnicą. Potem poszliśmy na spacer wokół
tego uroczego jeziora. Jakże tam pięknie! Kierunek
moich studiów (przyrodniczych) dokonał pewnych zmian w stanie
moich szarych komórek - latałam więc w dzikim
szale od jednej kępy roślin do drugiej, zbiegałam w szaleńczym pędzie
po skarpach tylko po to, by w chwilę
po tym z mozołem wdrapywać się z powrotem, dzierżąc
jakiś okaz w ręku ... Cóż. Przemilczmy to i nie mówmy już o tym. Wystarczy to, co wyczytałam
w spojrzeniach osób towarzyszących. Mieszankę
rozbawienia i współczucia. Tymczasem szliśmy coraz
dalej i dalej, minęliśmy kilka rozpadających się,
lecz wciąż uroczych chałupin i doszliśmy do lasu. I tu
tempo naszego spaceru znacznie spadło. Trudno bowiem
iść szybko przed siebie, posuwając się na czworakach
i przeżuwając, mlaskając przy tym okrutnie. Ale trudno
też nie zatrzymać się, gdy cała ziemia porośnięta
jest dojrzałymi poziomkami. W życiu nie widziałam ich
tylu naraz! Ruszyliśmy dalej, jednakże kontemplowanie
poetycznych widoków zakłócała rzecz prozaiczna:
chmary żarłocznych i wygłodniałych komarów. Co robić dalej?! Po krótkiej dyskusji większa część
naszej wycieczki postanowiła zawrócić, a dwie wariatki
(czytaj: ja i Dagmara) poszły dalej. Z początku
dzielnie i ochoczo, później jednak coraz szybciej, bo jak
mówi znane przysłowie: "Im dalej w las, tym
więcej... komarów". Wielu spacerowiczów
rezygnowało mniej więcej w tym samym miejscu i ścieżka rychło się skończyła. Brnęłyśmy więć
dalej przez knieje i chaszcze, z niepokojem rozglądając się,
czy w pobliżu nie ma przypadkiem jakiejś rzeczki
(bo jak nam powiedziano przed spacerem: "za rzeczką
jest już Białoruś"). Starałyśmy się iść we właściwym kierunku, ale gdy napotykałyśmy co chwilę
niesamowite leśne i niemal dziewicze polanki, z kwieciem
tak zachwycającym ... Lub, gdy nagle naszym oczom
ukazało się tajemnicze leśne oczko wodne ... Nie wiedząc więc kompletnie gdzie jesteśmy, szłyśmy
dalej. Rzeczki na szczęście nigdzie nie było, a nawet
doszłyśmy do jakiejś ścieżynki. Kawałek dalej
stanęłyśmy jak wryte. Na ziemi leżało puste pudełko
po zapałkach - znaczy, że szlak był uczęszczany.
Tylko przez kogo?! Podniosłam pudełko, obejrzałyśmy
- cyrylica jak złoto, ale czy to białoruski?!
Ruszyłyśmy dalej, debatując jak zachowamy się, gdy przypadkiem
natkniemy się na kogoś obcego. Jak się dowiedzieć, gdzie jesteśmy?! Mówić po polsku?!
Łamanym rosyjskim?! Czy udawać niemowy i gestykulować
zawzięcie?! Problem rozwiązał się sam. Natknęłyśmy się
na dwie niewiasty zbierające poziomki. Chciałam
zapytać: "przepraszam, czy jesteśmy jeszcze na Litwie?!",
ale Daga mnie ubiegła i spytała, jak dotrzeć na Zlot. Kobiety odrzekły, że to nie jest
trudne, bo wrzaski niosą się po całej okolicy i kilka
metrów dalej łatwo jest zlokalizować ich źródło,
ale na wszelki wypadek pokazały palcem, w którą stronę
mamy iść. No to poszłyśmy. Wydostałyśmy się z lasu
na trakt i raźno maszerowałyśmy dalej. A potem
natknęłyśmy się na starą, bardzo starą zagrodę.
Wszystko jak sprzed stu laty, choć niestety mocno
zapuszczone. Zaciekawione podeszłyśmy bliżej. Z chaty
wyszedł starszy człowiek i zaczął rozmowę. Gdy dowiedział się,
że jesteśmy z Polski, oblicze
wyraźnie mu się zmieniło. Wypiękniało, pojaśniało,
w oczach zabłysły łzy. Zaczął nas całować po rękach i zapraszać do środka. Na piersi połyskiwał mu
medalik z Matką Boską. Człowiek ten na sam dźwięk
słowa - Polska - stał się szczęśliwy. Stałyśmy
jak wrośnięte, niezdolne by się szybko pożegnać. Gdy już odchodziłyśmy,
głowę daję, że nam też coś w oczach zabłysło łzawo ... Szybko dotarłyśmy
na miejsce. Gdy pochwaliłyśmy się jednemu z Włóczęgów, że obeszłyśmy jezioro dookoła,
ten struchlał i spojrzał na nas przestraszony: " - Rany,
przecież to niebezpieczne! Tam po krzakach siedzi
mnóstwo Białorusinów!". Spojrzałyśmy na siebie.
Rzeczywiście, coś tam w krzakach szeleściło, coś po gąszczu łaziło, ale chyba nie Białorusini.
Na szczęście. Doszłyśmy w samą porę, by oglądać
dalsze zmagania drużyn. Działo się wiele, nie sposób
wszystkiego opisać, lecz sądzę, że wielu najbardziej
rozbawił mały, niewinny, ośmioletni może chłopaczek.
Stanął on przed Komisją z ciężkim pakunkiem,
podsunął go pierwszej osobie pod nos, spojrzał
spode łba i powiedział słodko: - "Kup pan cegłę".
Publika długo nie mogła się uspokoić. Nocą znów
poszliśmy na spacer, ale wszystko utonęło we mgle.
Świat, ludzie, wspomnienia - wszystko zasnuła mgła.
A spoza niej prześwitywał księżyc w pełni. Czarowna
noc. Nazajutrz Zlot dobiegał końca. Nie czekaliśmy
wyników, bo śpieszno nam było do uliczek Wilna.
Jak nam później doniesiono Włóczędzy zajęli czwarte
miejsce. Gratulujemy Wam! Zwłaszcza młodemu pokoleniu
Włóczęgów - widzieliśmy Wasz zapał i prawdziwą
walkę. Wierzymy, że za rok staniecie na podium
najwyżej.
A w Wilnie upał! Póki starczyło nam sił -
łaziliśmy po mieście, wciąż pod czułą i troskliwą
opieką kochanej Anetki. Zobaczyliśmy, ile się dało
- i Cmentarz Rossa, i pomnik Giedymina, cudowną Ostrą
Bramę (jedyna pozostała z dawnych dziewięciu bram
miejskich)... Najpiękniejszy chyba kościół św. Anny
(legenda mówi, że Napoleon chciał go przenieść do Paryża),
potem kościół św. Kazimierza ... Cela,
gdzie więziony był w 1823 roku Adam Mickiewicz
wprawiła mnie w zdumienie. Duża, jasna, przestronna, z pięknym widokiem przez okno ... Zaiste, poeta miał
wielką wyobraźnię, że potrafił przeistoczyć ją w mroczną celę, gdzie skonał Gustaw, a narodził się
Konrad ... Cóż. Przesada to przywilej wielkich. Potem
odwiedziliśmy dom Mickiewicza, gdzie powstawał poemat
"Grażyna". No, tu nie mam nic do zarzucenia. Kto
w Wilnie był - ten wie, co pominęłam, kto nie był
- niech doczyta. Za mało tu miejsca i czasu, by wszystko opisać i o wszystkim opowiedzieć. Cudne
miasto. Niezapomniane i wspaniałe. Wieczorem siedziba
Włóczęgów była świadkiem rzeczy nieskromnych.
Szczęście, ze ściany nie potrafią mówić. Najpierw
nasza koleżanka Marta odtańczyła dziki, rozbuchany
taniec na stole bilardowym. Początkowo samotnie,
później udało jej się porwać do tańca kolegę
Radka. To trzeba było zobaczyć! Potem nasi panowie
przeobrazili się w powabne dziewoje (a to jest chyba
często spotykane w życiu AKT "Kroki") - byli
bardzo skromni i nieśmiali, ale niebywale ponętni,
choć nieprzystępni. Po długich namowach dali się
jednak poprosić do tańca. Bo co tu kryć, my - te prawdziwe kobiety - zmieniłyśmy się chwilowo
w mężczyzn. Cóż to był za wieczór! A i noc stała się niezwykła. Dagmara i Radek umówili się bowiem
o północy na randkę pod stołem bilardowym. Szybko
dołączył do nich Piotrek, więc czemu i mnie miałoby
tam zabraknąć?! Co się działo na randce - nie napiszę. No jak to na randce ...
Lecz niestety wszystko, co piękne - szybko się kończy. Nie pomaga płacz i zgrzytanie zębów: trzeba
wracać! Tym bardziej bolało, że musimy wracać
wcześniej niż reszta szanownej wycieczki - my, to znaczy Dagmara, miły Piotr i ja. Piotr tym mocniej
rozgoryczony, że nie udało mu się skosztować
miejscowego specyfiku, tzw. zepelinów. Odkładaliśmy
tę przyjemność do ostatniego dnia, by osłodzić sobie
jakoś gorycz rozstania. Możecie sobie wyobrazić nasz
żal i rozczarowanie, gdy okazało się, że restauracja,
w której obiecywaliśmy sobie pożreć te pyszności,
tego akurat dnia była zarezerwowana i wygłodniałych
turystów nie przyjmowała. Żal ... A potem nadszedł
czas rozstania. Nasza smutna trójka została wieczorem
odprowadzona na dworzec PKS. Scena pożegnania
rozdzierała serce. Nie obeszło się bez okrzyków
rozpaczy, machania chusteczkami ... Dziękujemy Wilniukom
za wspaniałą gościnę. Bardzo dziękujemy!
Odjechaliśmy w kierunku Warszawy. Po dwóch godzinach
jazdy, jeszcze na Litwie, wjechaliśmy prosto w środek
burzy. Rzecz warta przeżycia - człowiek czuje się
jak w innym wymiarze. Tylko błysk, huk i łomot deszczu
o szyby. I coraz więcej wątpliwości, czy w takich
warunkach dojedziemy na czas na pociąg do stolicy (a musimy dojechać, inaczej zostanie
nam samolot do Goleniowa). I czy w ogóle dojedziemy. Z burzy wynikła
pewna korzyść (poza zachwytem Dagmary) - popsuło się
video pokładowe. I całe szczęście, bo właśnie
leciał amerykański film akcji z rosyjskim dubbingiem.
Przekraczaniu granicy towarzyszył pewien niepokój -
paszport Dagmary ma w sobie to coś, że celnicy
uwielbiają go zatrzymywać i przeglądać szczególnie
dokładnie. Tym razem jednak, ku zdumieniu i radości -
odprawa przeszła bez bólu. Do mnie natomiast celnik
uśmiechnął się i zagaił rozmowę: "A Grażyna
skąd wraca, a ?!", "A Grażynie jak się podobało?!",
"A czy Grażyna chce tu jeszcze wrócić?!". Przemiły człowiek. A jaki przystojny
... Dziwić może ten pośpiech, z którym opuszczaliśmy
to piękne miasto. Da się to łatwo wytłumaczyć:
Piotrek musiał zjawić się na wykładach, a my obie z Dagą, dnia następnego, miałyśmy egzaminy -
ja ostatni z sesji letniej, Daga wstępne na studia. Obie
zdałyśmy, gdzie oklaski?!
Żal było wyjeżdżać, ale cóż ... Wilno nie ucieknie. Ono jest tam, ciągle jest. A mnie nurtuje
niepokój i wiem, że nie zaznam spokoju, zanim tam nie wrócę. Na pewno wrócę. Muszę.
GRAŻYNA