Strona główna
AKT Kroki » Archiwum

ZŁAZ KLUBOWY W WILNIE

Czerwiec1999r.

Uczestnicy: Ania Lewandowska, Grażyna Dukiewicz, Dominika Załachowska, Darek Przybylski, Marta Imbra, Radek Kwiatkowski, Piotrek Ratajczak, Dagmara Chreptowicz, Janka Owczarek.

To było tak: siedzieliśmy w pociągu, podekscytowani świadomościuą długiej wspaniałej podróży, lecz i nieco zaniepokojeni, a nawet zdenerwowani - na dworzec nie dotarł bowiem Gumiś, który miał nas pożegnać oraz dostarczyć Ani karimatę. Siedzimy w przedziale aż tu nagle (trzy minuty po tym jak pociąg ruszył) wpada Gumiś. Wszystko wróciło do normy - prócz brakującego sprzętu turystycznego przyniósł także paczkę dla Ineski i wino. Wino nie było tanie. Łatwo było to ocenić, nie tylko po etykietce (nie była to bowiem ani Arizona, ani Malinowe Usta, czy inny specyfik tego rodzaju), ale także po cenie, którą jako dowód pozostawił na butelce. Wino kosztowało 14.50-, i było pyszne. Wypiliśmy zdrowie Marty - wszystkiego najlepszego! Podróż zapowiadała się długa, ale bynajmniej nie monotonna. O nie! Tematów do omówienia było mnóstwo. Najpierw na tapetę poszły seriale - wysłuchałam bieżącego programu telewizyjnego i streszczenia kilku ostatnich odcinków, z komentarzami własnymi na temat motywów postępowania głównych bohaterów. Potem rozległy się lamenty, że przez najbliższy tydzień (!) nie będzie wiadomo: ... co było dalej! Później, jak to zwykle bywa, rozmowa zeszła na tematy kulinarne. Gdy każdy, oblizując się, z rozmarzeniem w oczach i burczeniem w żołądku, powiedział na co ma ochotę i jak to się przyżądza - rozpoczął się generalny przegląd zapasów na drogę. Fakt, że poznaliśmy się lepiej, a więzy między nami zaczęły się zacieśniać udowadnia intymny charakter pytań, które zaczęliśmy sobie zadawać ("z czym masz kanapkę?!") i propozycji sobie składanych ("jak mi dasz spróbować, to dam Ci ugryść moją"). Konkurs na ilość przygotowanych i zjedzonych bułek wygrała w przedbiegach Ania - gdzie nam skromnym pięciobułkowcom stawać w szranki z jej siedemnastoma! Ilość ta przeraziła zwłaszcza Dagmarę - jej własne nieliczne bułeczki stały się dla niej tym cenniejsze; zaczęła ze szczególną troską o nie dbać, pilnować i chołubić. Na krok się od nich nie oddalała i nie spuszczała z nich wzroku, czujna na każdy wrogi gest czy łakome spojrzenie, gotowa odeprzeć każdy atak na chrupiącą własność. Kilkakrotnie zakrzyknęła gromkim głosem na widok wysuniętej w kierunku bułeczek łakomej łapy (w tym także mojej). Skąd u niej ten wyraźny niepokój?! Noszący znamiona paranoi?! Może potęgował go fakt, że pociąg zapchany był wracającymi do domu rozbawionymi rezerwistami?! Racja, u każdego prędzej czy później pojawiają się reakcje nerwicowe, w tym stany lękowe, gdy osiemdziesiąty szósty raz usłyszy "Hej, sokoły", "Rezerwę", czy inną ambitną pieśń wojacką. W końcu długa noc skończyła się - dotarliśmy na dworzec w Suwałkach. A tam, na znużonych i głodnych, czekała Marysia. Wspaniała ta istota na wstępie nakarmiła nas goframi i przytuliła w swoim mieszkaniu. Zanim jednak dotarliśmy w te gościnne progi - trzeba było wymyśleć jak tu do tego Wilna dojechać. Okazało się bowiem, że jedyne bezpośrednie i najtańsze autobusowe połączenie właśnie zlikwidowano. Znaleźliśmy więc pociąg. U Marysi była gorąca herbatka, ciepła woda w łazience i krótka drzemka. A potem spacer po Suwałkach. W międzyczasie Ania i Marta zeszły do sklepu przed blok i nie mogły trafić z powrotem. Zabłądziły na drodze między sklepem a klatką schodową. Wracając, na równej powierzchni, Ania skręciła nogę, poza tym zaczęło padać - jednym słowem: dzień zapowiadał się rewelacyjnie. Ale spacer był udany. Miło było zobaczyć np. dom Marii Konopnickiej. W końcu, żegnając z żalem Marysię, pojechaliśmy dalej. Pociągiem litewskim. Przeraził nas on! Na korytarzach dywany! W oknach zasłony! Czysto! Pachnąco! Przestronnie! Obsługa miła i przyjemna! Ledwo otrząsnęliśmy się z tego szoku...
I wreszcie dotarliśmy do Wilna - miasta wielkich ludzi i poetów, w tym patrona wszystkich Grażyn. Z dworca eskortowani przez sympatyczne Wilenki, w tym naszą przyszłą przewodniczkę Anetkę, dotarliśmy do siedziby Klubu Włóczęgów Wileńskich, która miała przez te dni stać się naszym domem. Po krótkim posiłku i oblucji wyruszyliśmy na miasto. ... do dziś jęczy moja umęczona dusza - jak tam pięknie. Jak tam cudnie. Kamieniczki wielkim staraniem przywracane są do dawnej świetności, ważniejsze pomniki kultury - także. Do zmroku chodziliśmy po Wilnie. Zmęczona część wycieczki wróciła do klubu by odpocząć, jednakże Dagmara, miły Piotr i ja zostaliśmy. Do późna krążyliśmy bez celu po zaułkach i bramach, zauroczeni, całkowicie oczarowani, by w końcu siąść na placu przy zimnym piwku. I siedziałam chłonąc, chłonąc ile się da z atmosfery tego miasta, starając się jak najwięcej zobaczyć, jak najwięcej zapamietać. Tak, by nic nie mogło mi już tego odebrać, by miasto to choć w części stało się moje. Późno w nocy wróciliśmy oświetlonymi uliczkami do domu...
Rankiem pojechaliśmy do Pabrade i dalej pod granicę z Białorusią, nad bardzo ładne jeziorko, gdzie odbywał się tegoroczny, XI Turystyczny Zlot Polaków na Litwie. Podwieźli nas tam przemili Wilniucy swoimi samochodami - trzeba mieć niezwykłą osobowość i odwagę by do niewielkiego, osobowego auta władować tyle ludzi i bagażu. I trzeba mieć niezwykłą wytrwałość i siłę w rękach, by na miejsce dojechać w całości. Mówię tu o swojej skromnej osobie, która przyciśnięta boleśnie do drzwi, trzymała je z całej siły, by na kolejnym zakręcie nie otworzyły się. Samochód Litra był ładny, czerwony i jechał, ale klamki nie miały ochoty działać. Na miejscu rozbiliśmy namioty. Zrobiliśmy to wyjątkowo starannie, patrząc z niepokojem na głębokogranatowy odcień chmur ponad naszymi głowami. Nie ma zlituj się - zaczęło padać i to porządnie. Ale "nie straszny dla nas burzy czas" - Zlot rozpoczął się, nie zważając na kaprysy pogody. W tym roku, jak była już mowa, był to XI Zlot. Przyjechał każdy, kto czuł się choć trochę Polakiem. Drużyny z całej Litwy konkurowały ze sobą, a głównym trofeum, o które toczyły się szranki był Puchar Zlotu. Można było wygrać również dużo sprzętu turystycznego. Chciałabym również donieść wszystkim, że po raz pierwszy Zlot organizowali chłopcy z Klubu Włóczęgów Wileńskich: Marek, Andrzej, Władek, Jeżyk. Nasi opiekunowie i gospodarze - Wilniucy - zgodnie z tradycją przebrali się za egzotyczną narodowość. Tym razem padło na Tatarów. Wystrojeni i umalowani, próbowali przypochlebić sobie Szanowną Komisję, ofiarowując jej wspaniałego wielobarwnego wielbłąda. Nasza skromna gromadka nie brała w pokazach udziału, tym goręcej więc kibicowaliśmy "swoim" Tatarom. Zabawa trwała do wieczora. A nocą ognisko (przed ogniskiem Radek dał popis siły i męskiej witalności. Szczegóły pominę, ale chodziło o pewne drewienko. Chcesz wiedzieć więcej - zapytaj Radka, lub Dagę), śpiewy i szaleństwo do białego rana! O tym, jak upojna była to noc najlepiej świadczy fakt, że weszłyśmy z Dagmarą w stóg siana, zamiast do namiotu. Rozbijając się obok owego stogu, nie przypuszczałyśmy, że grozi nam jakiekolwiek niebezpieczeństwo pomyłki. No cóż, nie wzięłyśmy pod uwagę właśnie tych upojnych nocy ... To wspaniałe zostać obudzonym z rana i dostać na "dzień dobry" piękny bukiet kwiatów! Radku, jak to pięknie z Twojej strony! W imieniu wszystkich obdarowanych dziewczyn - dziękuje!
Dzień istotnie zapowiadał się wspaniale. Z rana piękne kwiatki, a poza tym nareszcie przestało padać! To miłe, gdy siedzisz przed namiotem i nic nie leje ci się na głowę. Imprezy i zabawy związne ze Zlotem miały rozpocząć się dopiero późnym popołudniem (tudzież wczesnym wieczorem) - mieliśmy więc sporo wolnego czasu na słodkie nicnierobienie. Słoneczko świeciło ślicznie, co z początku było pewnym zaskoczeniem, że taka pogoda jest w ogóle możliwa. Po dość długim czasie wygrzewania zziębniętych i nieledwie zmokniętych kości na słoneczku, poszliśmy sobie popływać. Jak to robili panowie - nie wiem, ale sposób kąpieli w wykonaniu pań pozostanie (mam nadzieję) tajemnicą. Potem poszliśmy na spacer wokół tego uroczego jeziora. Jakże tam pięknie! Kierunek moich studiów (przyrodniczych) dokonał pewnych zmian w stanie moich szarych komórek - latałam więc w dzikim szale od jednej kępy roślin do drugiej, zbiegałam w szaleńczym pędzie po skarpach tylko po to, by w chwilę po tym z mozołem wdrapywać się z powrotem, dzierżąc jakiś okaz w ręku ... Cóż. Przemilczmy to i nie mówmy już o tym. Wystarczy to, co wyczytałam w spojrzeniach osób towarzyszących. Mieszankę rozbawienia i współczucia. Tymczasem szliśmy coraz dalej i dalej, minęliśmy kilka rozpadających się, lecz wciąż uroczych chałupin i doszliśmy do lasu. I tu tempo naszego spaceru znacznie spadło. Trudno bowiem iść szybko przed siebie, posuwając się na czworakach i przeżuwając, mlaskając przy tym okrutnie. Ale trudno też nie zatrzymać się, gdy cała ziemia porośnięta jest dojrzałymi poziomkami. W życiu nie widziałam ich tylu naraz! Ruszyliśmy dalej, jednakże kontemplowanie poetycznych widoków zakłócała rzecz prozaiczna: chmary żarłocznych i wygłodniałych komarów. Co robić dalej?! Po krótkiej dyskusji większa część naszej wycieczki postanowiła zawrócić, a dwie wariatki (czytaj: ja i Dagmara) poszły dalej. Z początku dzielnie i ochoczo, później jednak coraz szybciej, bo jak mówi znane przysłowie: "Im dalej w las, tym więcej... komarów". Wielu spacerowiczów rezygnowało mniej więcej w tym samym miejscu i ścieżka rychło się skończyła. Brnęłyśmy więć dalej przez knieje i chaszcze, z niepokojem rozglądając się, czy w pobliżu nie ma przypadkiem jakiejś rzeczki (bo jak nam powiedziano przed spacerem: "za rzeczką jest już Białoruś"). Starałyśmy się iść we właściwym kierunku, ale gdy napotykałyśmy co chwilę niesamowite leśne i niemal dziewicze polanki, z kwieciem tak zachwycającym ... Lub, gdy nagle naszym oczom ukazało się tajemnicze leśne oczko wodne ... Nie wiedząc więc kompletnie gdzie jesteśmy, szłyśmy dalej. Rzeczki na szczęście nigdzie nie było, a nawet doszłyśmy do jakiejś ścieżynki. Kawałek dalej stanęłyśmy jak wryte. Na ziemi leżało puste pudełko po zapałkach - znaczy, że szlak był uczęszczany. Tylko przez kogo?! Podniosłam pudełko, obejrzałyśmy - cyrylica jak złoto, ale czy to białoruski?! Ruszyłyśmy dalej, debatując jak zachowamy się, gdy przypadkiem natkniemy się na kogoś obcego. Jak się dowiedzieć, gdzie jesteśmy?! Mówić po polsku?! Łamanym rosyjskim?! Czy udawać niemowy i gestykulować zawzięcie?! Problem rozwiązał się sam. Natknęłyśmy się na dwie niewiasty zbierające poziomki. Chciałam zapytać: "przepraszam, czy jesteśmy jeszcze na Litwie?!", ale Daga mnie ubiegła i spytała, jak dotrzeć na Zlot. Kobiety odrzekły, że to nie jest trudne, bo wrzaski niosą się po całej okolicy i kilka metrów dalej łatwo jest zlokalizować ich źródło, ale na wszelki wypadek pokazały palcem, w którą stronę mamy iść. No to poszłyśmy. Wydostałyśmy się z lasu na trakt i raźno maszerowałyśmy dalej. A potem natknęłyśmy się na starą, bardzo starą zagrodę. Wszystko jak sprzed stu laty, choć niestety mocno zapuszczone. Zaciekawione podeszłyśmy bliżej. Z chaty wyszedł starszy człowiek i zaczął rozmowę. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, oblicze wyraźnie mu się zmieniło. Wypiękniało, pojaśniało, w oczach zabłysły łzy. Zaczął nas całować po rękach i zapraszać do środka. Na piersi połyskiwał mu medalik z Matką Boską. Człowiek ten na sam dźwięk słowa - Polska - stał się szczęśliwy. Stałyśmy jak wrośnięte, niezdolne by się szybko pożegnać. Gdy już odchodziłyśmy, głowę daję, że nam też coś w oczach zabłysło łzawo ... Szybko dotarłyśmy na miejsce. Gdy pochwaliłyśmy się jednemu z Włóczęgów, że obeszłyśmy jezioro dookoła, ten struchlał i spojrzał na nas przestraszony: " - Rany, przecież to niebezpieczne! Tam po krzakach siedzi mnóstwo Białorusinów!". Spojrzałyśmy na siebie. Rzeczywiście, coś tam w krzakach szeleściło, coś po gąszczu łaziło, ale chyba nie Białorusini. Na szczęście. Doszłyśmy w samą porę, by oglądać dalsze zmagania drużyn. Działo się wiele, nie sposób wszystkiego opisać, lecz sądzę, że wielu najbardziej rozbawił mały, niewinny, ośmioletni może chłopaczek. Stanął on przed Komisją z ciężkim pakunkiem, podsunął go pierwszej osobie pod nos, spojrzał spode łba i powiedział słodko: - "Kup pan cegłę". Publika długo nie mogła się uspokoić. Nocą znów poszliśmy na spacer, ale wszystko utonęło we mgle. Świat, ludzie, wspomnienia - wszystko zasnuła mgła. A spoza niej prześwitywał księżyc w pełni. Czarowna noc. Nazajutrz Zlot dobiegał końca. Nie czekaliśmy wyników, bo śpieszno nam było do uliczek Wilna. Jak nam później doniesiono Włóczędzy zajęli czwarte miejsce. Gratulujemy Wam! Zwłaszcza młodemu pokoleniu Włóczęgów - widzieliśmy Wasz zapał i prawdziwą walkę. Wierzymy, że za rok staniecie na podium najwyżej.
A w Wilnie upał! Póki starczyło nam sił - łaziliśmy po mieście, wciąż pod czułą i troskliwą opieką kochanej Anetki. Zobaczyliśmy, ile się dało - i Cmentarz Rossa, i pomnik Giedymina, cudowną Ostrą Bramę (jedyna pozostała z dawnych dziewięciu bram miejskich)... Najpiękniejszy chyba kościół św. Anny (legenda mówi, że Napoleon chciał go przenieść do Paryża), potem kościół św. Kazimierza ... Cela, gdzie więziony był w 1823 roku Adam Mickiewicz wprawiła mnie w zdumienie. Duża, jasna, przestronna, z pięknym widokiem przez okno ... Zaiste, poeta miał wielką wyobraźnię, że potrafił przeistoczyć  ją w mroczną celę, gdzie skonał Gustaw, a narodził się Konrad ... Cóż. Przesada to przywilej wielkich. Potem odwiedziliśmy dom Mickiewicza, gdzie powstawał poemat "Grażyna". No, tu nie mam nic do zarzucenia. Kto w Wilnie był - ten wie, co pominęłam, kto nie był - niech doczyta. Za mało tu miejsca i czasu, by wszystko opisać i o wszystkim opowiedzieć. Cudne miasto. Niezapomniane i wspaniałe. Wieczorem siedziba Włóczęgów była świadkiem rzeczy nieskromnych. Szczęście, ze ściany nie potrafią mówić. Najpierw nasza koleżanka Marta odtańczyła dziki, rozbuchany taniec na stole bilardowym. Początkowo samotnie, później udało jej się porwać do tańca kolegę Radka. To trzeba było zobaczyć! Potem nasi panowie przeobrazili się w powabne dziewoje (a to jest chyba często spotykane w życiu AKT "Kroki") - byli bardzo skromni i nieśmiali, ale niebywale ponętni, choć nieprzystępni. Po długich namowach dali się jednak poprosić do tańca. Bo co tu kryć, my - te prawdziwe kobiety - zmieniłyśmy się chwilowo w mężczyzn. Cóż to był za wieczór! A i noc stała się niezwykła. Dagmara i Radek umówili się bowiem o północy na randkę pod stołem bilardowym. Szybko dołączył do nich Piotrek, więc czemu i mnie miałoby tam zabraknąć?! Co się działo na randce - nie napiszę. No jak to na randce ...
Lecz niestety wszystko, co piękne - szybko się kończy. Nie pomaga płacz i zgrzytanie zębów: trzeba wracać! Tym bardziej bolało, że musimy wracać wcześniej niż reszta szanownej wycieczki - my, to znaczy Dagmara, miły Piotr i ja. Piotr tym mocniej rozgoryczony, że nie udało mu się skosztować miejscowego specyfiku, tzw. zepelinów. Odkładaliśmy tę przyjemność do ostatniego dnia, by osłodzić sobie jakoś gorycz rozstania. Możecie sobie wyobrazić nasz żal i rozczarowanie, gdy okazało się, że restauracja, w której obiecywaliśmy sobie pożreć te pyszności, tego akurat dnia była zarezerwowana i wygłodniałych turystów nie przyjmowała. Żal ... A potem nadszedł czas rozstania. Nasza smutna trójka została wieczorem odprowadzona na dworzec PKS. Scena pożegnania rozdzierała serce. Nie obeszło się bez okrzyków rozpaczy, machania chusteczkami ... Dziękujemy Wilniukom za wspaniałą gościnę. Bardzo dziękujemy!
Odjechaliśmy w kierunku Warszawy. Po dwóch godzinach jazdy, jeszcze na Litwie, wjechaliśmy prosto w środek burzy. Rzecz warta przeżycia - człowiek czuje się jak w innym wymiarze. Tylko błysk, huk i łomot deszczu o szyby. I coraz więcej wątpliwości, czy w takich warunkach dojedziemy na czas na pociąg do stolicy (a musimy dojechać, inaczej zostanie nam samolot do Goleniowa). I czy w ogóle dojedziemy. Z burzy wynikła pewna korzyść (poza zachwytem Dagmary) - popsuło się video pokładowe. I całe szczęście, bo właśnie leciał amerykański film akcji z rosyjskim dubbingiem. Przekraczaniu granicy towarzyszył pewien niepokój - paszport Dagmary ma w sobie to coś, że celnicy uwielbiają go zatrzymywać i przeglądać szczególnie dokładnie. Tym razem jednak, ku zdumieniu i radości - odprawa przeszła bez bólu. Do mnie natomiast celnik uśmiechnął się i zagaił rozmowę: "A Grażyna skąd wraca, a ?!", "A Grażynie jak się podobało?!", "A czy Grażyna chce tu jeszcze wrócić?!". Przemiły człowiek. A jaki przystojny ... Dziwić może ten pośpiech, z którym opuszczaliśmy to piękne miasto. Da się to łatwo wytłumaczyć: Piotrek musiał zjawić się na wykładach, a my obie z Dagą, dnia następnego, miałyśmy egzaminy - ja ostatni z sesji letniej, Daga wstępne na studia. Obie zdałyśmy, gdzie oklaski?!

Żal było wyjeżdżać, ale cóż ... Wilno nie ucieknie. Ono jest tam, ciągle jest. A mnie nurtuje niepokój i wiem, że nie zaznam spokoju, zanim tam nie wrócę. Na pewno wrócę. Muszę.

GRAŻYNA

© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki