Krótki dzwonek telefonu rozproszył spokój śnieżno-deszczowego popołudnia. Dzwoni Dagmara i prosi bym napisał coś o moich "krokowskich" początkach i klubie z dawniejszych lat. Natężam więc komórki mózgowe i przywodzę na myśl drzemiące w głębi duszy obrazy.
Jak to się zaczęło?
Większość z nas w dzieciństwie czyta książki o Indianach, piratach czy innych muszkieterach (z wyjątkiem może tej części ludzkości co woli "Anię z Zielonego Wzgórza") i marzy o wielkiej przygodzie. Potem wielu z nas wyrasta z tych marzeń chwytając za łopatę albo przywdziewając elegancki garnitur. Bywa jednak i tak, że pozostaje w nas jakiś niespokojny duch, który każe wpadać w trans na widok mapy w atlasie i od czasu do czasu ruszać gdzieś przed siebie, nieważne czy za rogatki miasta czy... kontynentu. Wtedy właśnie stajemy się kandydatami na turystów. Ja też jako nastolatek polubiłem wędrowanie, zawsze jednak robiłem to przy okazji różnych stacjonarnych wyjazdów. Chadzałem też z PTTK-iem (Oddział Miejski) na różne jednodniowe wycieczki, poznając okolice Szczecina. Ciągle jednak brakowało mi jednego - wielodniowych wędrówek z plecakiem.
Było ciepłe czerwcowe popołudnie 1985r. Zwabiony plakatem z napisem "Akcja Lato" znalazłem się na dziedzińcu "slumsów" by odszukać siedzibę Oddziału Akademickiego. Przyśpieszając kroku by wyprzedzić widziane oczami duszy tłumy rozrywające sobie ofertę wakacyjną przekroczyłem progi oddziałowe. Z pewnym niepokojem zastałem tam... spokój. Czyżby już wszystkie wyjazdy były wykupione? Zapytałem o obozy. Uff! Chyba jednak na któryś się załapię!
Pierwszym człowiekiem z OA którego przy tej okazji spotkałem był Marek Sobiegraj (klub "Trakt"). Rozochocony powodzeniem, jako człowiek wzrastający w atmosferze reglamentacji, zadałem pierwsze z serii "greenhornowskich" pytań: "a czy można zapisać się jednocześnie na dwa obozy?". Można ! (chcących dowiedzieć się kto to jest "greenhorn" odsyłam do literatury obowiązkowej: Karol May - "Winnetou" tom I rozdział 1) .W ten sposób zapisałem się na dwa wyjazdy - lipcowy wokół Kotliny Kłodzkiej i sierpniowy w Bieszczady. W dodatku gdy Marek usłyszał, że chcę jechać w Bieszczady, zawołał do sąsiedniego pokoju oddziałowego: "Jacek! Masz klienta na obóz!". W ten sposób ujrzałem pierwszego "krokowca" w swoim życiu -- Jacka Wojciechowskiego. Oczywiście jeszcze tego nie wiedziałem. Dopiero później stopniowo uświadamiałem sobie, że Jacek jest z "Kroków", później że jest tam w zarządzie a po paru miesiącach, że to nie żaden Jacek tylko... "Uszaty"! Czas miał pokazać, że "Uszaty" jest przesympatycznym człowiekiem i w sumie to On przyciągnie mnie do klubu (nie jestem tu zresztą wyjątkiem -- takich osób można by zebrać spore gronko). Teraz jednak zbliżyliśmy się do plastycznej mapy Bieszczadów wiszącej na ścianie w oddziale i Jacek roztoczył przede mną wizję wędrowania z namiotem po dzikich okolicach. Wtedy zadałem drugie z serii pytań greenhorna: "A dlaczego nie w połoniny?".
Usłyszałem, że w połoniny to jeździ każdy a my poznamy smak prawdziwej przygody i uroku wędrowania bez szlaków. Brzmiało intrygująco!
Potem było kilka spotkań przedobozowych (rozstrzygano m.in. kwestię załatwienia gara oraz poszukiwano możliwości zakupienia... surowicy przeciwko jadowi żmij), a w lipcu pojechałem na pierwszą w życiu wędrówkę wielodniową z plecakiem. Prowadziła nas Magda Bielawska (druga osoba z "Kroków" spotkana na mej drodze). Rozpoczęło się wyśmienicie -- sześć dziewczyn i ja! Potem co prawda pojawił się niejaki Ziutek pogarszając proporcje, ale miało to też swoje plusy. Mogliśmy usłyszeć kilka intrygujących historii ze złotych lat ARP a że byliśmy akurat w Srebrnej Górze zyskaliśmy siłę napędową zdolną pociągnąć nas w stronę turystycznej eskalacji. Ruszyliśmy bowiem do twierdzy a tam siła przekonywania Ziutka zawiodła nas na jakieś podejrzane murki, wdrapywanie się po fosach i przeczołgiwanie pod wiszącymi cegłami. I jak tu nie złapać bakcyla? Ogólnie obóz był sympatyczny -- widzieliśmy góry i ruiny zamków, gościliśmy w uzdrowiskach, nocowaliśmy w schroniskach albo na kwaterach (po raz pierwszy miałem okazję spać na stole w jadalni).
Wreszcie pojechałem w Bieszczady. Już w pociągu Jacek usiłował nauczyć nas pierwszej turystycznej piosenki. Piosenką tą była ballada o listonoszu Kowaliku (widocznie kierownik uznał, że dla takich nieobrobionych turystycznie profanów jak my najlepsza będzie "pieśń masowego rażenia"). Potem przeżyłem pierwszą wędrówkę z namiotem i biwaki z ogniskami. Nie miałem wtedy jeszcze porządnego plecaka tylko takie maleństwo bez stelaża (najlepsze chyba do kajaka, gdyż nosiło nazwę "Kormoran"). Ograniczona jego pojemność nie uchroniła mnie od noszenia wspólnych rzeczy. Wymyśliłem nawet patent na noszenie gara -- zaczepiałem go o wystające z plecaka rurki od namiotu. Wędrowaliśmy po mało uczęszczanych terenach -- biwakowaliśmy na Otrycie (wówczas nie biegł tędy żaden szlak), zbieraliśmy jagody na Korbani, oglądaliśmy nędzne ślady po cerkwi w Paniszczowie, biwakowaliśmy obok pasterzy pod Suliłą. Chodziliśmy bez szlaków -- niewinnie wyglądający na mapie trawersik po stokach Moklika pokazał nam uroki chaszczowania a droga wzdłuż potoku Czarnego skłoniła do wielokrotnego jego forsowania Dużo wrażeń dostarczyła wędrówka rzeką po kamieniach wzdłuż brzegów przełomu Wetliny. W Polanach Jacek objaśniał nam szczegóły ikonostasu. Gdy dziś przypomnę sobie tamte wędrówki zawsze uderza mnie inność używanego przez nas sprzętu -- królowały plecaki ze stelażem, kuchenki benzynowe a o karimatach można było tylko marzyć (w niedługi czas potem potrafiono specjalnie wyprawiać się po nie... na Węgry). Jacek na spotkaniach przedobozowych namawiał nas do skombinowania sobie gąbek. Ponieważ akurat nie miałem w domu mebla do rozprucia pojechałem z normalnym materacem gumowym Nie noszono polarów i goreteksów - modne były za to tzw. kangurki.. Do tego dochodziły namioty, wyraźnie cięższe niż obecnie (spośród namiotów oddziałowych najlepsze były "Mikro" i "Halicze"). Taka sama jak dziś była jedynie radość z wędrowania, a utrudnienia w wyjazdach za granicę skłaniały do dobrego poznawania rodzimych gór...
Wielkie wrażenie wywarła na nas baza studencka w Łopience gdzie była ogromna wiata z kominkiem i niepowtarzalną gitarową atmosferą a kibelek był tak uderzająco czysty , że szło się do niego jak do sanktuarium. Pierwszym sygnałem zbliżania się do bazy była kupa cegieł opatrzona prośbą by turyści potargali kilka z nich pod górkę pomagając bazowym. Uczyniliśmy to z różnym zapałem (najwięcej wziął idący na początku Jacek). Bazowicze chyba nas zapamiętali gdyż w środku nocy zarwała się pod nami wielka drewniana prycza (spaliśmy tu w dużym wojskowym namiocie). Skombinowaliśmy młotek i gwoździe a Jacek niezrażony nocną porą wziął się za ponowne zbijanie desek. Góry niosły echo rytmicznych uderzeń skutecznie konkurujących z "Pejzażami Harasymowiczowskimi" granymi w wiacie. Wyjazd przyniósł bogaty kalejdoskop wrażeń - widok burzy z przełęczy nad Terką gdy świetliste błyski rozbijały się o stoki Otrytu, przejażdżkę bieszczadzką ciuchcią (zmuszająca nas do wstania o nieludzkiej porze), turystyczną solidarność, gdy kierownik PTSM w Cisnej nie chciał już przyjmować nowych osób a my przekonywaliśmy, że się ścieśnimy ... Kupowaliśmy też oscypki u pasterzy - oferowali nam nawet większą ich ilość "za dzieuchę albo latarkę" ale nie przystaliśmy na tę propozycję (w końcu latarka w górach to rzecz niezbędna!). Po tylu wrażeniach trudno było nie nabrać ochoty do turystyki akademickiej - ochoty tej nabrałem nie tylko ja ale także Rafał Maliszewski, który właśnie przez ten wyjazd trafił do klubu.
Skończyły się jednak wakacje i abym przybliżył się znów o kroczek do klubu potrzebny był... kolejny plakat! Było to już jesienią a plakat zachęcał do udziału w "Akademii turystycznej" czyli kursie OT. Kurs odbywał się w Instytucie Okrętowym i szefowała mu wówczas Ania Kot. Ciągnął się przez kilka miesięcy (ostatecznie egzamin mieliśmy dopiero w kwietniu). Otwierały go przeźrocza Jurka Burdzińskiego z różnych egzotycznych miejsc a potem m.in. o przyrodzie opowiadała dr Urszula Grinn, o walorach województwa -- Jurek Kosacki, o poruszaniu się w terenie -- Witek Kulas. Były też wykłady z architektury, geografii Polski, historii turystyki., spacer z przewodnikiem po Szczecinie... Ze względu na szeroką działalność oddziału wszyscy ćwiczyliśmy się w układaniu programów i preliminarzy obozów a wykład z finansów uważany był za jeden z ważniejszych . Każdy kursant obowiązany był do wzięcia udziału w trasie szkoleniowej na rajdzie i obozie, wycieczce nad Świdwie, imprezie na orientację itd. To popchnęło mnie do udziału w pierwszym studenckim rajdzie.
Traf chciał, że był to Rajd Andrzejkowy organizowany przez UKT "Labolare" .Trasę szkoleniową prowadzili Darek Podsiadły z "Samaramy" i Marek Migdal (wówczas znani pod ksywami "Młody" i "Widzew"). Wędrowaliśmy z Tanowa do chatki "Misiurówka". Po drodze odwiedziliśmy stację ornitologiczną "Świdwie" gdzie poznaliśmy nieżyjącego dziś twórcę tej stacji - Pana Noskiewicza, zwanego "Szeryfem" oraz Pana Giergielewicza i wysłuchaliśmy opowieści o ptakach ilustrowanych przeźroczami. W "Misiurówce" zaś odbyła się impreza andrzejkowa, ognisko, wróżby, mecz piłki nożnej na śniegu, muzykowanie z udziałem licznych grajków... Gospodyni z pobliskiej chałupy przyniosła nam gar wątróbki i w ogóle mimo iż babcia to była bardzo imprezowa . Nocą gdy prawie wszyscy poszli spać ruszyliśmy jeszcze w wąskim gronie (prowadzeni przez Andrzeja Juszczaka) na spacer do jez. Piaski. Rano załapałem się jeszcze na pomaganie w zwożeniu drzewa do zaprzyjaźnionej chałupy.
Czas szybko płynął i zbliżał się szybkimi krokami obóz sylwestrowy. Pierwszy raz miałem zimą jechać w góry ! Szkoleniówki jechały w Beskid Niski , gdzie miały dołączyć do sylwestra UKT "Labolare" w Foluszu. Zapisałem się oczywiście na trasę "Uszatego". Trasa ta tworzyła sympatyczną "krokowską" podgrupę - oprócz Jacka jechały tam Anka Witkowska z Elą Fąfarą oraz kursanci : Renata Kopaczka, Ewa Łabieniec ("d'Artagnan"), Beata Marcinkowska, Rafał Maliszewski i ja. Na noclegach a czasem na szlaku spotykaliśmy się z innymi grupami. Wieczory umilał swoją grą "Jamnik" a także Ewa , która z czasem stała się ważną gitarzystką w "Krokach" (nikt tak ładnie nie śpiewał o "Ziarnku Maku" jak Ona).
Jako kursanci byliśmy bombardowani informacjami (w terenie i na wieczornych posiadach) przez "Uszatego" i przez Darka Podsiadłego. Uczyli nas wszystkiego - kazali chodzić z kompasem, pokazywali cerkwie i cmentarze z I wojny. Pewnego wieczora np. zostawiliśmy plecaki w łemkowskiej chałupie w Regietowie i poszliśmy poszukać resztek cmentarza na wierzchołku Rotundy. Podchodziliśmy w śniegu, wśród drzew i krzewów oświetlając sobie drogę latarkami a chwila gdy wyszliśmy na ciemne resztki drewnianych wież cmentarza mocno utkwiła w naszej pamięci. Wróciwszy zaszliśmy na odpoczynek do Łemków. Czerstwy dziadek z babcią częstowali nas ciastem, my też wyciągnęliśmy jakieś wiktuały na zakończenie wręczając gospodarzom klubową naszywkę z mikołajkiem nadmorskim. Tego typu wrażeń było więcej ale w końcu wszystkie one ustąpiły zbliżającym się urokom sylwestrowej nocy. Obowiązywała wówczas zasada, że turystyczny sylwester jest turystycznym sylwestrem i nie należy zabierać ze sobą wytwornych kreacji. Jakoś nie pomyśleliśmy też o elementach wystroju (choć odbyliśmy w ten ostatni dzień roku wyprawę po wiktuały do Jasła). Od czego jednak pomysłowość ! Do udekorowania naszego pokoju wykorzystaliśmy kawałki kolorowych czasopism które pod wpływem zdolności pedagogicznych naszych dziewczyn przyniosła nam jakaś miejscowa dziewczynka. Ciekawym elementem wystroju były też girlandy z...papieru toaletowego. Bawiliśmy się świetnie !!! O północy tradycyjne ognisko, strzelające szampany i życzenia. Jakież to było barwniejsze od sztampy miejskiego karnawału !
Wiosną wziąłem udział w imprezie na orientacje ("Przednówek") .Organizował ją , specjalizujący się wtedy w InO klub "Trakt" z Uniwersytetu Szczecińskiego. Trasy były różne (nawet nocna) ale my poszliśmy na najprostszą. Po naniesieniu punktów na mapki i krótkim instruktażu ze strony Maćka Krzyśko ruszyliśmy w okolice Radziszewa. Można było trafić na perfidne punkty mylne ale głównym utrudnieniem był chyba lejący od rana deszcz. Za najlepszy wynik na najłatwiejszej trasie dostałem wtedy plastikową manierkę (dwudniową TS-kę wygrali zaś "krokowcy" - "Uszaty" i Andrzej "Hrabia" Rawicki).
Po tak różnych perypetiach mogłem już podążyć na pierwszy prawdziwy "krokowski" rajd - "Odrę". Trasę szkoleniową prowadził Darek Podsiadły , który pokazywał nam z upodobaniem średniowieczne fortyfikacje za co los wynagrodził go znalezieniem ładnych rogów w lesie. Meta była w Trzcińsku Zdroju (amfiteatr). Mogłem tu szerzej przyjrzeć się "Krokom" w których prym wiedli obok "Uszatego" i "Hrabiego" także Waldemar Fiedorowicz ("Chojrak") i Mirek Siwiera ("Żwirek"). "Żwirek" w tych latach odgrywał ważną rolę w klubie - przebijał się przez problemy związane z organizowaniem wypraw na Zachód (Grecja, Hiszpania - wtedy takie wyjazdy nie mniej rajcowały niż dzisiaj np. Pakistan), pamiętnych sylwestrów na Wielkiej Raczy (gdzie mieliśmy bardzo dobre układy z kierownictwem), czy mało wówczas popieranych przez Oddział stacjonarnych obozów narciarskich. Gdy później się żenił to w prezencie ślubnym klubowicze z fantazją wręczyli mu po... tomie dzieł Lenina.
Kilka dni po "Odrze" mieliśmy egzamin OT, ale na "Vinetę" niejako z rozpędu też wybrałem się na trasę szkoleniową. Kursanci byli już inni a prowadził nas Marek Migdal. Udało nam się dotrzeć do kilku rzadziej odwiedzanych miejsc - góry Wysoczyzna, głazu "Mieszko" czy jeziora Gardno a podczas wędrówki staraliśmy się nie afiszować zabraną z oddziału mapą , gdyż była wtedy opatrzona ...klauzulą tajności. Meta odbyła się w wolińskim amfiteatrze i obfitowała w ciekawe konkursy. Gdy wracaliśmy statkiem z "Vinety" podszedł do mnie Jacek i powiedział, że właściwie to mógłbym wreszcie przyjść na jakieś spotkanie klubowe. Jako grzeczny osobnik powiedziałem, że przyjdę i tak oto dokładnie 06 maja 1986r pojawiłem się na spotkaniu klubowym. Dziś wiem, że był to ważny moment w moim życiu i otworzył pasmo wielu sympatycznych i ciekawych wrażeń.
Mirek