9 VIII
Dzisiaj było nasze Waterloo. Mimo, że jest coraz chłodniej i coraz
bardziej deszczowo, dalej szturmujemy te dwie cholerne rzeki. Rano
Waldek znalazł dobre, wydawałoby się, miejsce w dół rzeki, gdzie Tissa
i Zun-Obo-Goł płyną już razem, ale za to rzeka rozlewa się szeroko i
wydaje się być umiarkowanie płytka. Próba sforsowania Tissy w tym
miejscu omal jednak nie skończyła się katastrofą. Kiedy weszliśmy już
w gumiakach do wody, okazało się, że rzeka jest głębsza, a prąd dużo
szybszy niż myśleliśmy. Posuwaliśmy się jednak powolutku krok za
krokiem wpoprzek rzeki, czasami obchodząc jakieś większe przeszkody.
Było bardzo zimno, czasami siąpił deszczyk, a tutaj okazało się, że
jest głębiej niż się spodziewaliśmy i lodowata woda zaczęła nam się
wdzierać do butów. Byliśmy zdesperowani i posuwaliśmy się dalej.
Jednak w bodaj najgłębszym miejscu, gdzie prąd jest najszybszy, stojąc
po pas w lodowatej wodzie, szczękając zębami w padającym deszczu,
klnąc na czym świat stoi, omal nie zostaliśmy wywróceni przez silny
prąd. Wtedy doszliśmy do wniosku, że nie warto ryzykować zdrowia i
plecaków i postanowiliśmy zawrócić. Powrót na nasz stary brzeg również
nie był łatwy i obfitował w trudne momenty, ale jakoś się udało. Aż
się nie chce wierzyć, ale spędziliśmy w tej okropnej wodzie i
częściowo w deszczu około 1godz 45min! Cud, że do tej pory nikt nie
zachorował. Naszej płynnej waluty ubywa z dnia na dzień...
Po jako-takim wysuszeniu się poszliśmy w górę rzeki Zun-Obo-Goł, aby
szukać łatwiejszego miejsca i po pół godzinie znaleźliśmy. Rzeka pł
ynie tu wąskim, skalistym kanionem, a raczej kotłuje się na jego nie.
W tamtym miejscu jednak jakiś wielki głaz spadając z któregoś z brzegó
w zaklinował się kilkanaście metrów nad rzeką i utworzył trudno
dostępny, ale jednak most. Oczywiście skorzystaliśmy z tego prezentu i
w kilkanaście minut znaleźliśmy się na drugim brzegu nie mocząc nawet
czubka buta. Nie muszę chyba dodawać, że byliśmy mocno wściekli na
siebie, że męczyliśmy w tej cholernej wodzie przez półtora dnia
podczas gdy kilkadziesiąt minut marszu dalej jest tak dogodne
przejście. Byliśmy jednak już na tyle zmęczeni porannymi wydarzeniami,
że nie poszliśmy już zbyt daleko i rozbiliśmy się (znów w deszczu) na
polance nad Tissą, przez którą nadal musimy się jakoś przeprawić. Ale
to już jutro.
10 VIII
Dziś rano znaleźliśmy w menażkach lód. Nastroiło nas to fatalnie, bo
przecież musimy jakoś przejść Tissę, a tu tak zimno. Na szczęście
jednak poszło nadspodziewanie lekko. Jakiś kilometr dalej znaleźliśmy
dogodny bród.
Dolina rzeki Chełgin okazała się dużo bardziej dzika niż się
spodziewaliśmy. Właściwie nie ma tu ścieżek, więc ciągle
przedzieraliśmy się przez bagna, wysokie trawy, mokre od deszczu (co
chwilę pada) gęste krzaki. Już mam trochę dość tej tajgi. Ciągle tylko
gałęzie uderzające w twarz, chłód i ta wszechobecna wilgoć. Zaczynam
już odliczać dni do końca tej wycieczki.
A już najgorszą "atrakcją" jaką nam dzisiaj zaserwowała Syberia są
wielkie rumowiska skalne pochodzące od lawin. Wygląda to niesamowicie
- prawie pustynny krajobraz jak na Księżycu na obszarze kilku
kilometrów. Idzie się po tym natomiast fatalnie. Wielkie, czasem
kilkumetrowe głazy porośnięte mchem są bardzo śliskie i są tu tysiące
okazji, aby zwichnąć, czy złamać sobie nogę w jakiejś szczelinie. A na
pomoc nie ma tutaj co liczyć - ostatnią osadę widzieliśmy tydzień
temu, a od tego czasu spotkaliśmy tylko jedną małą grupkę turystów
rosyjskich. Szliśmy przez te rumowiska przez ponad dwie godziny, ale
na szczęście nikomu nic się nie stało, choć chyba każdy parę razy
wylądował na tyłku. Tajga jest wstrętna.
11 VIII
Znowu lód w menażkach. Może to dlatego, że jesteśmy już dość wysoko? W
każdym razie pogoda jest naprawdę wstrętna. Jest zimno, a dzisiaj to
padało bez przerwy przez cały dzień. Solidnie już przemokliśmy, w
plecaku zgniła mi już ścierka, którą używaliśmy jako stół, pozostałe
rzeczy śmierdzą jakby przez dwa tygodnie leżały w kajaku. Każdy z nas
po cichu miota przekleństwa na pogodę i warunki. Postanowiliśmy już
zrezygnować z Piku Topografow i być może z wulkanów i jak najszybciej
dostać się do doliny Siency, gdzie są już osady ludzkie i gdzie można
ponoć załatwić transport do Orlika.
Dzisiaj spotkaliśmy ludzi. Po raz pierwszy od wielu dni. Szli podobną
trasą do naszej, tyle że w przeciwną stronę, więc wymieniliśmy
informacje i od razu lżej się zrobiło. Okazało się, że jesteśmy już
bardzo blisko celu. Ponoć już około dwa dni drogi od gorących źródeł,
do których zmierzamy, jest jakaś wieś, a tam można szukać pojazdu do
Orlika. Więc już tylko dwa dni tej piekielnej wilgoci, chłodu i
chodzenia w wilgotnych ubraniach!
W tajdze, a szczególnie w górach jest okropnie, gdy pada deszcz.
Żadnej nadziei na rychłe wysuszenie się. A dzisiaj padało non-stop.
Nocujemy u źródeł Chełgina, pod Pikiem Topografow.
12 VIII
Czegoś takiego nikt z nas się nie spodziewał. Rano wychylamy głowy z
namiotu, a tu wszędzie biało! W nocy deszcz przeszedł w śnieg i
przysypało nas cienką, około trzycentymetrową warstewką. Lód w
menażkach musieliśmy już rąbać łyżkami.
Doszliśmy w końcu to tych gorących źródeł, ale nie muszę chyba dodawać
w jakiej pogodzie. Śnieg, deszcz, grad - na zmianę. Do tego zimny
wiatr. Wszyscy już mamy dość. Od chodzenia po mokrym śniegu
momentalnie przemokły nam buty. Fatalnie. Ale za jakieś dwa dni mamy
szansę dotrzeć do jakiejś wsi.
Gorące źródła to piękne miejsce. W samym środku Syberii bije spod
ziemi woda o temperaturze 40-50st.C. Coś fantastycznego dla osób, które mokną w chłodzie od wielu dni. Źródełka są obudowane małymi domkami
z drewna, w których można się zamknąć i kąpać do woli w prymitywnym
baseniku. Rewelacja. To, że woda, to dla nas ostatnio nic nowego. Ale
taka ciepła to wielka frajda.
Bardzo dużo ludzi tu spotkaliśmy. Aż trzy grupy turystów. Sami
Rosjanie. Im już nie wciskaliśmy, że jesteśmy Białorusinami. Bardzo
się dziwią, że z tak daleka tu przyjechaliśmy.
13 VIII
Trzynasty sierpnia, piątek, trzynasty dzień wyprawy w góry. Ale nic
wielkiego się nie stało. Rano po raz pierwszy od dawna było naprawdę
pięknie, więc wstąpiło w nas wiele nadziei i udało nam się podsuszyć
rzeczy. Ale po dwóch godzinach wszystko wróciło do normy i rzeczy były
ponownie obleśnie mokre. Dzień jak codzień, czyli chłód, deszcz i bł
oto, dużo błota. Na szczęście idziemy już dobrą ścieżką, więc nie
musimy przedzierać się przez krzaki. Chłód ma natomiast również i
niezaprzeczalne zalety: z zimna padły już chyba wszystkie komary w
okolicy.
Buriacka, ponoć jeszcze przedbuddyjska tradycja każe tworzyć tak
zwane "święte miejsca" tam, gdzie biją źródła. Przechodnie muszą w
takich miejscach koniecznie cokolwiek zostawić, aby zyskać sobie
przychylność duchów zamieszkujących te góry. Na przykład parę
kopiejek, scyzoryk, coś do picia, jakiś inny drobiazg. Tradycja może i
ciekawa, ale taki śmietnik się tam tworzy, że aż przykro patrzeć.
Wiele osób tłucze tam butelki po wódce. Okropność.
Nocujemy w domku, który znaleźliśmy przy dróżce. Bardzo przytulny.
Grunt, że nie kapie nam na głowy.
14 VIII
Ufff... Nareszcie w Orliku. Wyruszyliśmy rano z domku i po kilku
godzinach marszu dotarliśmy do pierwszej od wielu dni osady ludzkiej.
Szliśmy drogą, więc warunki były nienajgorsze, ale za to była dość
monotonna. Oczywiście przez drogę nie należy wcale rozumieć asfaltu i
dwóch pasów ruchu. Była to raczej leśno-polna dróżka szóstej
kategorii z potwornymi dziurami, kamieniami i błotnistymi koleinami gł
ębokimi na jakieś 20cm. Z pewnością żaden europejski samochód by tędy
nie przejechał.
W tej osadzie udało nam się cudem złapać odjeżdżający już ,,autobus''
do Orlika i wtedy stało się jasne, że kolację zjemy już pod zwykłym
dachem. Ten nasz ,,autobus'', to stara radziecka ciężarówka z
ogromnymi kołami, z otwartą paką, do której ładowali się ludzie. To
nieprawdopodobne, w jak podłych warunkach można wozić ludzi. Było nas
na tej ciężarówce ponad 25 osób, chaotycznie przemieszanych z
plecakami tak, że nawet nie było na czym usiąść. A pod nami jakieś
stare, porwane dętki i opony, stalowe lint, pręty i łopata. W tym
strasznym ścisku od którego nieprawdopodobnie drętwiały nogi
jechaliśmy przez parę godzin, a najczęstszym tematem rozmów było wówczas: ,,przepraszam, czy to pana noga tak mnie uwiera w plecy?'' Łącznie dystans około 100km jechaliśmy przez prawie 6 godzin, po koszmarnych, niewyobrażalnych wręcz wertepach od których zarówno
ludzie jak i plecaki przewracali się bezładnie jak ziemniaki.
Ale nie ma co narzekać. Iść cały ten dystans pieszo przez trzy dni to
byłby dopiero koszmar. Większy niż poobijany ze wszystkich stron tyłek. Ponadto, kiedy sobie pomyślałem, że daję się tutaj poniewierać w
starej ciężarówce, na deszczu i wertepach, gdzieś tam głęboko w Azji,
a tymczasem szef ględzi tam komuś o perspektywach, wizjach i
technologiach, to było mi naprawdę błogo.
Teraz, gdy już zakończyliśmy ten dziki etap naszej podróży
syberyjskiej, mogę sobie pozwolić na pewne podsumowania. Mimo podłych
warunków było naprawdę fantastycznie. Mnóstwo tutaj zobaczyłem, poznałem tajgę, nabałem nieco doświadczenia. Przemierzyłem na własnych
nogach, w paskudnych warunkach, kawał syberyjskiej tajgi i udało mi
się to przeżyć bez szwanku. Ale takich przeciwności - tyle deszczu,
bagien, przedzierania się przez gęste, mokre krzaki, śniegu, mrozów
- tego nikt z nas się nie spodziewał. Byliśmy głodni, zmarznięci,
zmoknięci i marzyliśmy o dobrym jedzeniu i piwie w jakimś suchym, ciepłym miejscu. Trudności te jednak pokonywaliśmy z optymizmem, zdając sobie sprawę, że po powrocie będziemy z rozrzewnieniem wspominać te
trudne chwile i z dumą będziemy się puszyć przed znajomymi w Wilnie i
w Szczecinie. Zobaczyliśmy również bardzo, bardzo wiele. Byliśmu na
jednym z najwyższych szczytów Sajanów, widzieliśmy w dali Mongolię,
chodziliśmy w sierpniu po śniegu, byliśmy w gorących źródłach. Nie udało nam się zaliczyć Piku Topografow ani wulkanów, ale trudno. Przy
takiej pogodzie to i tak wiele.
W Polsce wśród wielu ludzi panuje przekonanie, że Syberia to strasznie
niebezpieczny rejon. Trudno się z tym zgodzić. Niebezpieczeństwem nie
są tutaj ludzie, choć i tych nie można być pewnym, zwłaszcza jeśli
jeżdżą ze strzelbami po lasach. Zdecydowanie bardziej niebezpieczna
jest tutaj przyroda. Mieliśmy bardzo wiele okazji do wypadku: przy
podejściu na Munku-Sasan, kiedy skrajnie wyczerpani drapaliśmy się po
trudnym i niebezpiecznym podejściu, na rumowiskach skalnych, na śniegu
w górach, przy przeprawach przez rzeki. W każdej z tych sytuacji w
razie wypadku bardzo ciężko byłoby o pomoc - do najbliższej osady
częstokroć po kilka dni drogi, co wcale jeszcze nie oznacza, że byłby
tam telefon, którym możnaby wezwać pomoc. Wolę nawet nie myśleć co by
było, gdyby któryś z nas na przykład złamał sobie tam nogę.
17 VIII
Minione trzy dni to spokojne zwiedzanie. Jeden dzień spędziliśmy w
Orliku poszukując transportu do Irkucka. Przez ten czas zawarliśmy
bliższą znajomość z naszymi gospodarzami, którzy opowiedzieli nam
nieco o życiu tu, na Syberii, o religii buddyjskiej, a którym i my
opowiedzieliśmy nieco o życiu u nas, na Zachodzie. Dla tutejszych
ludzi bowiem nawet Litwa, ale zwłaszcza Polska to już daleki, bogaty
Zachód, który znają tylko z obrazków w telewizji. Powiedzieliśmy sobie
nawet, ile zarabiamy i po przeliczeniu na własne waluty zarówno oni
jak i ja byliśmy w głębokim szoku. Ceny w Rosji są bardzoo podobne do
polskich, a czasami nawet nieco wyższe. Tymczasem nasi gospodarze
(sejsmolodzy-inżynierowie) zarabiają razem 1400 rubli, czyli nieco
ponad 230zł! To, że ludzie w Rosji jakoś egzystują, to tylko zasługa
ich zaradności. Podobno spośród ok. 170mln Rosjan jakieś 100mln ma własne małe gospodarstwa, na których uprawiają ziemniaki, marchew,
cebulę. Aż tyle ludz, w tym profesorowie, naukowcy, inżynierowie,
zajmuje się nie tym, czym powinni - uprawiają ziemniaki.
Nasi gospodarze zaprowadzili nas również do tak zwanego białego
szamana, czyli buddyjskiego lamy zajmującego się również wróżeniem (z
oparów wódki!) Miał on nam powróżyć i opowiedzieć nieco więcej o
buddyzmie, ale ten jednak nie chciał z nami rozmawiać i na większość
pytań odpowiadał, że nam nie trzeba tego wiedzieć skoro jesteśmy
innowiercami. Z tej wizyty taki więc tylko pożytek, że zobaczyłem
buddyjskiego lamę, choć i to mnie szczerze zawiodło - zwykły stary
dziadziuś w kufajce i w kaloszach. Za to miał w domu wiele portretów
Dalajlamy, świeczek, obrazków Buddy i innych akcesoriów.
Do Irkucka zabraliśmy się samochodem z dwojgiem Buriatów, właścicielami
sklepu w Orliku. Jechali właśnie na zakupy do Irkucka, aby
zaopatrzyć swój sklep. Drobne 500km w jedną stronę. Tutaj zupełnie
inaczej ocenia się odległości. Kiedy nasi gospodarze w Orliku zapytali
mnie kiedyś, jaka jest odległość między Szczecinem a Wilnem, powiedziałem,
że to daleko - jakieś 800km. A ci na to: "800km? Przecież to
bliziutko!".
W samym Irkucku byliśmy teraz przez niemal dwa dni. Połaziliśmy nieco
po mieście, które po ponad dwóch tygodniach w Rosji już mnie tak nie
szokuje. Chociaż nadal mam niezłą frajdę widząc rozpadające się
autobusy, domy podparte belkami, czy też warstwy śmieci na asfaltowych
"chodnikach". Zresztą ten brud jest częściowo zrozumiały. Raz próbowałem tu być porządny i chodziłem przez dziesięć minut po mieście ze
skórką banana, a w końcu nie znalazłszy nigdzie kosza na śmieci rzuciłem ją w krzaki.
W Irkucku rozpoczęliśmy też drugi etap naszej podróży, czyli
zwiedzanie polskich łagrów na Syberii. Prawdę mówiąc mnie to zupełnie
nie interesuje, ale z braku lepszych możliwości muszę im towarzyszyć w
tym zwiedzaniu. Byliśmy już dzisiaj w pozostałościach obozu w samym
Irkucku, a teraz jedziemy pociągiem do Tajszetu, niewielkiego
miasteczka kilkaset kilometrów na północny zachód od Irkucka. W jego
okolicach było niegdyś wiele obozów dla zsyłkowiczów.
22 VIII
W Tajszecie nie znalazłem zbyt wielu rzeczy, które mogły mnie
zainteresować, ale poznaliśmy tam bardzo sympatycznych i ciekawych
ludzi. Waldek całkiem profesjonalnie podszedł do tego wyjazdu i
niewiadomo gdzie znalazł dwóch historyków (jeden z okolic Irkucka,
drugi z Tajszetu), którzy zgodzili się nam towarzyszyć w tej wycieczce
i oprowadzić po okolicy. A ci jeszcze załatwili człowieka z lokalnej
telewizji, aby nas nakręcił i przy okazji zrobił mały reportaż.
Byliśmy dla nich niezwykle egzotycznymi gośćmi z dalekiej Europy. A
już szczególnie ja, z Polski, która dla nich jest częścią odległego,
dostatniego i bezpiecznego Zachodu. Udzieliłem dwóch wywiadów i to po
rosyjsku. Troszkę sobie rosyjski przypomniałem podczas tego wyjazdu,
ale i tak strasznie jest on kulawy. Ich to jednak nie zrażało. Coś mi
się udało wydukać.
W Tajszecie widzieliśmy pozostałości po obozie zsyłkowym, byliśmy też
na spotkaniu z babcią zesłaną tu w latach czterdziestych. Krążyła
fama, że jest Polką, ale niestety okazała się Litwinką.
Kolejne dni minęły bez większych atrakcji. Pozwiedzaliśmy jeszcze
trochę Irkuck, na lotnisku spożyliśmy kawior z szampanem, a potem
wsiedliśmy do samolotu i bez żadnych atrakcji dotarliśmy do Moskwy i
dalej do Wilna, skąd ja pojechałem dalej do Szczecina.
To już koniec. Było świetnie, choć momentami bardzo ciężko i trochę
niebezpiecznie. To, że nie zrealizowaliśmy w 100% planu to pestka, i
tak zobaczyliśmy i przeżyliśmy mnóstwo. Najważniejsze, że wszystko
skończyło się szczęśliwie. Nie wszystkie moje wrażenia potrafiłem
spisać w sposób mnie satysfakcjonujący i odpowiednio dramatyczny,
nędzny bowiem ze mnie humanista. Powyższy tekst to powierzchowna
zaledwie relacja z naszej wyprawy. Syberii, jej ogromu, piękna i
trudności tamtejszych warunków nie sposób opisać odpowiednio
przekonująco. Trzeba to po prostu samemu zobaczyć i przeżyć. Ale taki
wyjazd polecam jednak tylko osobom, które są przekonane, że naprawdę
tego chcą.
Chciałbym serdecznie podziękować przede wszystkim Waldkowi, Leonowi i
Romkowi za wspaniały wyjazd, który długo będę wspominać i za naprawdę
świetną jego organizację. Ponadto dziewczynom z Wilna: Marysi i Ludzie
oraz Krystynie za rewelacyjne oprowadzenie mnie po Wilnie. No i
oczywiście "Krokom", gdyż to dzięki nim trafiłem w te rejony.
Michał Gulczyński