Strona główna
AKT Kroki » Archiwum

Z notatnika sybiraka - cz. 3

lipiec/sierpień 1999r.

9 VIII
Dzisiaj było nasze Waterloo. Mimo, że jest coraz chłodniej i coraz bardziej deszczowo, dalej szturmujemy te dwie cholerne rzeki. Rano Waldek znalazł dobre, wydawałoby się, miejsce w dół rzeki, gdzie Tissa i Zun-Obo-Goł płyną już razem, ale za to rzeka rozlewa się szeroko i wydaje się być umiarkowanie płytka. Próba sforsowania Tissy w tym miejscu omal jednak nie skończyła się katastrofą. Kiedy weszliśmy już w gumiakach do wody, okazało się, że rzeka jest głębsza, a prąd dużo szybszy niż myśleliśmy. Posuwaliśmy się jednak powolutku krok za krokiem wpoprzek rzeki, czasami obchodząc jakieś większe przeszkody. Było bardzo zimno, czasami siąpił deszczyk, a tutaj okazało się, że jest głębiej niż się spodziewaliśmy i lodowata woda zaczęła nam się wdzierać do butów. Byliśmy zdesperowani i posuwaliśmy się dalej. Jednak w bodaj najgłębszym miejscu, gdzie prąd jest najszybszy, stojąc po pas w lodowatej wodzie, szczękając zębami w padającym deszczu, klnąc na czym świat stoi, omal nie zostaliśmy wywróceni przez silny prąd. Wtedy doszliśmy do wniosku, że nie warto ryzykować zdrowia i plecaków i postanowiliśmy zawrócić. Powrót na nasz stary brzeg również nie był łatwy i obfitował w trudne momenty, ale jakoś się udało. Aż się nie chce wierzyć, ale spędziliśmy w tej okropnej wodzie i częściowo w deszczu około 1godz 45min! Cud, że do tej pory nikt nie zachorował. Naszej płynnej waluty ubywa z dnia na dzień...
Po jako-takim wysuszeniu się poszliśmy w górę rzeki Zun-Obo-Goł, aby szukać łatwiejszego miejsca i po pół godzinie znaleźliśmy. Rzeka pł ynie tu wąskim, skalistym kanionem, a raczej kotłuje się na jego nie. W tamtym miejscu jednak jakiś wielki głaz spadając z któregoś z brzegó w zaklinował się kilkanaście metrów nad rzeką i utworzył trudno dostępny, ale jednak most. Oczywiście skorzystaliśmy z tego prezentu i w kilkanaście minut znaleźliśmy się na drugim brzegu nie mocząc nawet czubka buta. Nie muszę chyba dodawać, że byliśmy mocno wściekli na siebie, że męczyliśmy w tej cholernej wodzie przez półtora dnia podczas gdy kilkadziesiąt minut marszu dalej jest tak dogodne przejście. Byliśmy jednak już na tyle zmęczeni porannymi wydarzeniami, że nie poszliśmy już zbyt daleko i rozbiliśmy się (znów w deszczu) na polance nad Tissą, przez którą nadal musimy się jakoś przeprawić. Ale to już jutro.

10 VIII
Dziś rano znaleźliśmy w menażkach lód. Nastroiło nas to fatalnie, bo przecież musimy jakoś przejść Tissę, a tu tak zimno. Na szczęście jednak poszło nadspodziewanie lekko. Jakiś kilometr dalej znaleźliśmy dogodny bród.
Dolina rzeki Chełgin okazała się dużo bardziej dzika niż się spodziewaliśmy. Właściwie nie ma tu ścieżek, więc ciągle przedzieraliśmy się przez bagna, wysokie trawy, mokre od deszczu (co chwilę pada) gęste krzaki. Już mam trochę dość tej tajgi. Ciągle tylko gałęzie uderzające w twarz, chłód i ta wszechobecna wilgoć. Zaczynam już odliczać dni do końca tej wycieczki.
A już najgorszą "atrakcją" jaką nam dzisiaj zaserwowała Syberia są wielkie rumowiska skalne pochodzące od lawin. Wygląda to niesamowicie - prawie pustynny krajobraz jak na Księżycu na obszarze kilku kilometrów. Idzie się po tym natomiast fatalnie. Wielkie, czasem kilkumetrowe głazy porośnięte mchem są bardzo śliskie i są tu tysiące okazji, aby zwichnąć, czy złamać sobie nogę w jakiejś szczelinie. A na pomoc nie ma tutaj co liczyć - ostatnią osadę widzieliśmy tydzień temu, a od tego czasu spotkaliśmy tylko jedną małą grupkę turystów rosyjskich. Szliśmy przez te rumowiska przez ponad dwie godziny, ale na szczęście nikomu nic się nie stało, choć chyba każdy parę razy wylądował na tyłku. Tajga jest wstrętna.

11 VIII
Znowu lód w menażkach. Może to dlatego, że jesteśmy już dość wysoko? W każdym razie pogoda jest naprawdę wstrętna. Jest zimno, a dzisiaj to padało bez przerwy przez cały dzień. Solidnie już przemokliśmy, w plecaku zgniła mi już ścierka, którą używaliśmy jako stół, pozostałe rzeczy śmierdzą jakby przez dwa tygodnie leżały w kajaku. Każdy z nas po cichu miota przekleństwa na pogodę i warunki. Postanowiliśmy już zrezygnować z Piku Topografow i być może z wulkanów i jak najszybciej dostać się do doliny Siency, gdzie są już osady ludzkie i gdzie można ponoć załatwić transport do Orlika.
Dzisiaj spotkaliśmy ludzi. Po raz pierwszy od wielu dni. Szli podobną trasą do naszej, tyle że w przeciwną stronę, więc wymieniliśmy informacje i od razu lżej się zrobiło. Okazało się, że jesteśmy już bardzo blisko celu. Ponoć już około dwa dni drogi od gorących źródeł, do których zmierzamy, jest jakaś wieś, a tam można szukać pojazdu do Orlika. Więc już tylko dwa dni tej piekielnej wilgoci, chłodu i chodzenia w wilgotnych ubraniach!
W tajdze, a szczególnie w górach jest okropnie, gdy pada deszcz. Żadnej nadziei na rychłe wysuszenie się. A dzisiaj padało non-stop. Nocujemy u źródeł Chełgina, pod Pikiem Topografow.

12 VIII
Czegoś takiego nikt z nas się nie spodziewał. Rano wychylamy głowy z namiotu, a tu wszędzie biało! W nocy deszcz przeszedł w śnieg i przysypało nas cienką, około trzycentymetrową warstewką. Lód w menażkach musieliśmy już rąbać łyżkami.
Doszliśmy w końcu to tych gorących źródeł, ale nie muszę chyba dodawać w jakiej pogodzie. Śnieg, deszcz, grad - na zmianę. Do tego zimny wiatr. Wszyscy już mamy dość. Od chodzenia po mokrym śniegu momentalnie przemokły nam buty. Fatalnie. Ale za jakieś dwa dni mamy szansę dotrzeć do jakiejś wsi.
Gorące źródła to piękne miejsce. W samym środku Syberii bije spod ziemi woda o temperaturze 40-50st.C. Coś fantastycznego dla osób, które mokną w chłodzie od wielu dni. Źródełka są obudowane małymi domkami z drewna, w których można się zamknąć i kąpać do woli w prymitywnym baseniku. Rewelacja. To, że woda, to dla nas ostatnio nic nowego. Ale taka ciepła to wielka frajda.
Bardzo dużo ludzi tu spotkaliśmy. Aż trzy grupy turystów. Sami Rosjanie. Im już nie wciskaliśmy, że jesteśmy Białorusinami. Bardzo się dziwią, że z tak daleka tu przyjechaliśmy.

13 VIII
Trzynasty sierpnia, piątek, trzynasty dzień wyprawy w góry. Ale nic wielkiego się nie stało. Rano po raz pierwszy od dawna było naprawdę pięknie, więc wstąpiło w nas wiele nadziei i udało nam się podsuszyć rzeczy. Ale po dwóch godzinach wszystko wróciło do normy i rzeczy były ponownie obleśnie mokre. Dzień jak codzień, czyli chłód, deszcz i bł oto, dużo błota. Na szczęście idziemy już dobrą ścieżką, więc nie musimy przedzierać się przez krzaki. Chłód ma natomiast również i niezaprzeczalne zalety: z zimna padły już chyba wszystkie komary w okolicy.
Buriacka, ponoć jeszcze przedbuddyjska tradycja każe tworzyć tak zwane "święte miejsca" tam, gdzie biją źródła. Przechodnie muszą w takich miejscach koniecznie cokolwiek zostawić, aby zyskać sobie przychylność duchów zamieszkujących te góry. Na przykład parę kopiejek, scyzoryk, coś do picia, jakiś inny drobiazg. Tradycja może i ciekawa, ale taki śmietnik się tam tworzy, że aż przykro patrzeć. Wiele osób tłucze tam butelki po wódce. Okropność.
Nocujemy w domku, który znaleźliśmy przy dróżce. Bardzo przytulny. Grunt, że nie kapie nam na głowy.

14 VIII
Ufff... Nareszcie w Orliku. Wyruszyliśmy rano z domku i po kilku godzinach marszu dotarliśmy do pierwszej od wielu dni osady ludzkiej. Szliśmy drogą, więc warunki były nienajgorsze, ale za to była dość monotonna. Oczywiście przez drogę nie należy wcale rozumieć asfaltu i dwóch pasów ruchu. Była to raczej leśno-polna dróżka szóstej kategorii z potwornymi dziurami, kamieniami i błotnistymi koleinami gł ębokimi na jakieś 20cm. Z pewnością żaden europejski samochód by tędy nie przejechał.
W tej osadzie udało nam się cudem złapać odjeżdżający już ,,autobus'' do Orlika i wtedy stało się jasne, że kolację zjemy już pod zwykłym dachem. Ten nasz ,,autobus'', to stara radziecka ciężarówka z ogromnymi kołami, z otwartą paką, do której ładowali się ludzie. To nieprawdopodobne, w jak podłych warunkach można wozić ludzi. Było nas na tej ciężarówce ponad 25 osób, chaotycznie przemieszanych z plecakami tak, że nawet nie było na czym usiąść. A pod nami jakieś stare, porwane dętki i opony, stalowe lint, pręty i łopata. W tym strasznym ścisku od którego nieprawdopodobnie drętwiały nogi jechaliśmy przez parę godzin, a najczęstszym tematem rozmów było wówczas: ,,przepraszam, czy to pana noga tak mnie uwiera w plecy?'' Łącznie dystans około 100km jechaliśmy przez prawie 6 godzin, po koszmarnych, niewyobrażalnych wręcz wertepach od których zarówno ludzie jak i plecaki przewracali się bezładnie jak ziemniaki.
Ale nie ma co narzekać. Iść cały ten dystans pieszo przez trzy dni to byłby dopiero koszmar. Większy niż poobijany ze wszystkich stron tyłek. Ponadto, kiedy sobie pomyślałem, że daję się tutaj poniewierać w starej ciężarówce, na deszczu i wertepach, gdzieś tam głęboko w Azji, a tymczasem szef ględzi tam komuś o perspektywach, wizjach i technologiach, to było mi naprawdę błogo.
Teraz, gdy już zakończyliśmy ten dziki etap naszej podróży syberyjskiej, mogę sobie pozwolić na pewne podsumowania. Mimo podłych warunków było naprawdę fantastycznie. Mnóstwo tutaj zobaczyłem, poznałem tajgę, nabałem nieco doświadczenia. Przemierzyłem na własnych nogach, w paskudnych warunkach, kawał syberyjskiej tajgi i udało mi się to przeżyć bez szwanku. Ale takich przeciwności - tyle deszczu, bagien, przedzierania się przez gęste, mokre krzaki, śniegu, mrozów - tego nikt z nas się nie spodziewał. Byliśmy głodni, zmarznięci, zmoknięci i marzyliśmy o dobrym jedzeniu i piwie w jakimś suchym, ciepłym miejscu. Trudności te jednak pokonywaliśmy z optymizmem, zdając sobie sprawę, że po powrocie będziemy z rozrzewnieniem wspominać te trudne chwile i z dumą będziemy się puszyć przed znajomymi w Wilnie i w Szczecinie. Zobaczyliśmy również bardzo, bardzo wiele. Byliśmu na jednym z najwyższych szczytów Sajanów, widzieliśmy w dali Mongolię, chodziliśmy w sierpniu po śniegu, byliśmy w gorących źródłach. Nie udało nam się zaliczyć Piku Topografow ani wulkanów, ale trudno. Przy takiej pogodzie to i tak wiele.
W Polsce wśród wielu ludzi panuje przekonanie, że Syberia to strasznie niebezpieczny rejon. Trudno się z tym zgodzić. Niebezpieczeństwem nie są tutaj ludzie, choć i tych nie można być pewnym, zwłaszcza jeśli jeżdżą ze strzelbami po lasach. Zdecydowanie bardziej niebezpieczna jest tutaj przyroda. Mieliśmy bardzo wiele okazji do wypadku: przy podejściu na Munku-Sasan, kiedy skrajnie wyczerpani drapaliśmy się po trudnym i niebezpiecznym podejściu, na rumowiskach skalnych, na śniegu w górach, przy przeprawach przez rzeki. W każdej z tych sytuacji w razie wypadku bardzo ciężko byłoby o pomoc - do najbliższej osady częstokroć po kilka dni drogi, co wcale jeszcze nie oznacza, że byłby tam telefon, którym możnaby wezwać pomoc. Wolę nawet nie myśleć co by było, gdyby któryś z nas na przykład złamał sobie tam nogę.

17 VIII
Minione trzy dni to spokojne zwiedzanie. Jeden dzień spędziliśmy w Orliku poszukując transportu do Irkucka. Przez ten czas zawarliśmy bliższą znajomość z naszymi gospodarzami, którzy opowiedzieli nam nieco o życiu tu, na Syberii, o religii buddyjskiej, a którym i my opowiedzieliśmy nieco o życiu u nas, na Zachodzie. Dla tutejszych ludzi bowiem nawet Litwa, ale zwłaszcza Polska to już daleki, bogaty Zachód, który znają tylko z obrazków w telewizji. Powiedzieliśmy sobie nawet, ile zarabiamy i po przeliczeniu na własne waluty zarówno oni jak i ja byliśmy w głębokim szoku. Ceny w Rosji są bardzoo podobne do polskich, a czasami nawet nieco wyższe. Tymczasem nasi gospodarze (sejsmolodzy-inżynierowie) zarabiają razem 1400 rubli, czyli nieco ponad 230zł! To, że ludzie w Rosji jakoś egzystują, to tylko zasługa ich zaradności. Podobno spośród ok. 170mln Rosjan jakieś 100mln ma własne małe gospodarstwa, na których uprawiają ziemniaki, marchew, cebulę. Aż tyle ludz, w tym profesorowie, naukowcy, inżynierowie, zajmuje się nie tym, czym powinni - uprawiają ziemniaki.
Nasi gospodarze zaprowadzili nas również do tak zwanego białego szamana, czyli buddyjskiego lamy zajmującego się również wróżeniem (z oparów wódki!) Miał on nam powróżyć i opowiedzieć nieco więcej o buddyzmie, ale ten jednak nie chciał z nami rozmawiać i na większość pytań odpowiadał, że nam nie trzeba tego wiedzieć skoro jesteśmy innowiercami. Z tej wizyty taki więc tylko pożytek, że zobaczyłem buddyjskiego lamę, choć i to mnie szczerze zawiodło - zwykły stary dziadziuś w kufajce i w kaloszach. Za to miał w domu wiele portretów Dalajlamy, świeczek, obrazków Buddy i innych akcesoriów.
Do Irkucka zabraliśmy się samochodem z dwojgiem Buriatów, właścicielami sklepu w Orliku. Jechali właśnie na zakupy do Irkucka, aby zaopatrzyć swój sklep. Drobne 500km w jedną stronę. Tutaj zupełnie inaczej ocenia się odległości. Kiedy nasi gospodarze w Orliku zapytali mnie kiedyś, jaka jest odległość między Szczecinem a Wilnem, powiedziałem, że to daleko - jakieś 800km. A ci na to: "800km? Przecież to bliziutko!".
W samym Irkucku byliśmy teraz przez niemal dwa dni. Połaziliśmy nieco po mieście, które po ponad dwóch tygodniach w Rosji już mnie tak nie szokuje. Chociaż nadal mam niezłą frajdę widząc rozpadające się autobusy, domy podparte belkami, czy też warstwy śmieci na asfaltowych "chodnikach". Zresztą ten brud jest częściowo zrozumiały. Raz próbowałem tu być porządny i chodziłem przez dziesięć minut po mieście ze skórką banana, a w końcu nie znalazłszy nigdzie kosza na śmieci rzuciłem ją w krzaki.
W Irkucku rozpoczęliśmy też drugi etap naszej podróży, czyli zwiedzanie polskich łagrów na Syberii. Prawdę mówiąc mnie to zupełnie nie interesuje, ale z braku lepszych możliwości muszę im towarzyszyć w tym zwiedzaniu. Byliśmy już dzisiaj w pozostałościach obozu w samym Irkucku, a teraz jedziemy pociągiem do Tajszetu, niewielkiego miasteczka kilkaset kilometrów na północny zachód od Irkucka. W jego okolicach było niegdyś wiele obozów dla zsyłkowiczów.

22 VIII
W Tajszecie nie znalazłem zbyt wielu rzeczy, które mogły mnie zainteresować, ale poznaliśmy tam bardzo sympatycznych i ciekawych ludzi. Waldek całkiem profesjonalnie podszedł do tego wyjazdu i niewiadomo gdzie znalazł dwóch historyków (jeden z okolic Irkucka, drugi z Tajszetu), którzy zgodzili się nam towarzyszyć w tej wycieczce i oprowadzić po okolicy. A ci jeszcze załatwili człowieka z lokalnej telewizji, aby nas nakręcił i przy okazji zrobił mały reportaż. Byliśmy dla nich niezwykle egzotycznymi gośćmi z dalekiej Europy. A już szczególnie ja, z Polski, która dla nich jest częścią odległego, dostatniego i bezpiecznego Zachodu. Udzieliłem dwóch wywiadów i to po rosyjsku. Troszkę sobie rosyjski przypomniałem podczas tego wyjazdu, ale i tak strasznie jest on kulawy. Ich to jednak nie zrażało. Coś mi się udało wydukać.
W Tajszecie widzieliśmy pozostałości po obozie zsyłkowym, byliśmy też na spotkaniu z babcią zesłaną tu w latach czterdziestych. Krążyła fama, że jest Polką, ale niestety okazała się Litwinką.
Kolejne dni minęły bez większych atrakcji. Pozwiedzaliśmy jeszcze trochę Irkuck, na lotnisku spożyliśmy kawior z szampanem, a potem wsiedliśmy do samolotu i bez żadnych atrakcji dotarliśmy do Moskwy i dalej do Wilna, skąd ja pojechałem dalej do Szczecina.


Sjesta (15kB) To już koniec. Było świetnie, choć momentami bardzo ciężko i trochę niebezpiecznie. To, że nie zrealizowaliśmy w 100% planu to pestka, i tak zobaczyliśmy i przeżyliśmy mnóstwo. Najważniejsze, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Nie wszystkie moje wrażenia potrafiłem spisać w sposób mnie satysfakcjonujący i odpowiednio dramatyczny, nędzny bowiem ze mnie humanista. Powyższy tekst to powierzchowna zaledwie relacja z naszej wyprawy. Syberii, jej ogromu, piękna i trudności tamtejszych warunków nie sposób opisać odpowiednio przekonująco. Trzeba to po prostu samemu zobaczyć i przeżyć. Ale taki wyjazd polecam jednak tylko osobom, które są przekonane, że naprawdę tego chcą.
Chciałbym serdecznie podziękować przede wszystkim Waldkowi, Leonowi i Romkowi za wspaniały wyjazd, który długo będę wspominać i za naprawdę świetną jego organizację. Ponadto dziewczynom z Wilna: Marysi i Ludzie oraz Krystynie za rewelacyjne oprowadzenie mnie po Wilnie. No i oczywiście "Krokom", gdyż to dzięki nim trafiłem w te rejony.

Michał Gulczyński

© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki