1 VIII
Wczoraj w nocy dojechaliśmy w końcu do Orlika. Dystans ponad 400km
(200km po asfalcie, drugie 200km dziurawą drogą żwirową) samochód pokonał
w jakieś dziewięć godzin. Po raz pierwszy przekonałem się, jak wygląda
Syberia i poczułem, że jestem w prawdziwej skośnookiej Azji. Wjechaliśmy
bowiem do Buriacji, autonomicznej republiki wchodzącej w skład Rosji. Jej
mieszkańcy, Buriaci, to naród bardzo zbliżony zarówno pochodzeniem, wyglądem,
jak i stylem życia do Mongołów. Mimo zbliżającego się kolejnego tysiąclecia
nadal wielu z nich prowadzi koczowniczy tryb życia i na lato przenosi się
wyżej w góry ze swoimi krowami na pastwiska. Natomiast krajobrazy dokładnie
takie jak w filmach przyrodniczych i podróżniczych. Albo gęste lasy i
głębokie doliny o urwistych, skalistych zboczach, albo gigantyczne łąki
(stepy?) w wysokimi, pięknie osłonecznionymii górami w tle. A na tej
wielgachnej łące malownicza buriacka wioska zbudowana z dziesiątek małych,
drewnianych domków. Pośrodku bajecznie kolorowa i ozdobna świątynia
buddyjska. Naprawdę właśnie tak wyobrażałem sobie Azję i właśnie to chciałem
zobaczyć.
Dzisiaj też mieliśmy już pierwszy dzień chodzenia po tajdze. Rozpoczęliśmy od
przeprawy przez rzekę Okę, nad którą położony jest Orlik i wkrótce dotarliśmy
do Tissy, której doliną będziemy szli przez najbliższe kilka dni. Przez Okę
przewiózł nas tubylec. Cena dla Białorusinów: 200 rubli + pół litra
spirytusu, który jest tutaj nieoficjalną walutą, której trochę wzięliśmy ze
sobą. Dzisiejsza trasa nie była specjalnie trudna, ani długa, ale szliśmy w
sporym upale i niestety czuję każdy spośród podad 30 kilogramów mojego
plecaka. Po drodze dwukrotnie spotkaliśmy samotnych Buriatów przemierzających
dolinę konno. Wyglądają niesamowicie. Skośnoocy, zarośnięci, ze strzelbą na
ramieniu, na mocno okulbaczonych koniach, w towarzystwie wielkiego psa. Tyle
że ubrani niestety współcześnie.
2 VIII
Dzisiaj przekonałem się, jak bardzo przydają się tutaj wodery (wysokie
gumowce przypinane do paska od spodni). Gdzieś tak połowę drogi szliśmy po
bagnach i podmokłych łąkach, niemal cały czas po kostki w błocie. Kilka razy
musieliśmy też przeprawiać się przez niewielkie jak na tutejsze warunki
rzeczki, po kolana w rwącej wodzie. Bez nich z pewnością nie dalibyśmy sobie
rady. Przy okazji łażenia po syberyjskich bagnach zawarliśmy bliższą, choć
niechcianą znajomość z syberyjskimi robalami. Komarów jest tutaj oczywiście
zatrzęsienie, ale nie one są najgorsze. Jeszcze bardziej nieznośne są małe
natrętne i kąśliwe muszki zwane meszkami, które uparcie włażą wszędzie: do
rękawów, pod koszule, obsiadają ręce, twarz, włażą do nosa, oczu, ust. Jest
ich tutaj miliony na każdego z nas. Na szczęście wszyscy zaopatrzyliśmy się w
Wilnie w czadowe kowbojskie kapelusze z siatką zasłaniającą całą głowę.
Wyglądamy w nich wszyscy rewelacyjnie, a co najważniejsze udaje nam się
dzięki nim nie zwariować od meszek. Inaczej musielibyśmy non--stop machać
wokół twarzy rękami.
Przez cały dzień mieliśmy ładną pogodę. Dopiero po południu zeszły się chmury
i zaczęło padać. Na szczęści akurat przechodziliśmy obok jakiejś opuszczonej
myśliwskiej chatki, więc przejęliśmy ją na najbliższą noc.
3 VIII
Dzisiaj był ciekawy dzień. Przez pierwsze pół dnia grzęźliźmy w bagnach
wzdłuż Tissy, aż dotarliśmy do jej dużego dopływu - Sarchoj. Rzeczka ma
jakieś 30m szerokości, 80-90cm głębokości i bardzo szybki, zwalający z nóg
nurt. W pojedynkę przeprawiać się przez nią z ciężkim plecakiem to dość
ryzykowna sprawa. Prąd jest naprawdę bardzo wartki, przy czym rzeka głęboka,
a na dnie śliskie kamienie. Łatwo można by się przewrócić i dać ponieść
prądowi, a to może skończyć się niedobrze - zniszczeniem, albo i utratą
plecaka i kontuzjami. Waldek pokazał nam jednak dobry sposób na przeprawę. W
naszych rewelacyjnych gumiakach i kowbojskich kapeluszach, objuczeni
plecakami przechodziliśmy powolutku przez rzekę ustawieni w szereg, każdy
podpierając się sękatym, solidnym kijem i trzymając paska od spodni sąsiada z
lewej strony. Dzięki temu tylko jeden z nas (Waldek) przyjmował na siebie
cały impet rzeki, a pozostali znajdowali się w jego "cieniu", dzięki czemu
znacznie łatwiej było ustać na nogach. Z drugiej strony my podtrzymywaliśmy
Waldka w trudniejszych momentach i wspólnymi siłami dało się całkiem
zgrabnie, kolektywnie przeprawić przez tę rzeczkę bez żadnych strat.
Oczywiście technika nie zastąpi ostrożności, więc musieliśmy bardzo jednak
uważać na każdy drobny krok i poruszać się w uzgodnionym rytmie. Przez to
przejście tych "drobnych" trzydziestu metrów zajęło nam około pół godziny.
Krótko po tej przeprawie zaszliśmy do buriackiej wioski letniej i tam
mieliśmy pierwszy bliższy kontakt z Buriatami. Zaczęło się od zwykłych pytań
o drogę, później był handel - cztery baterie paluszki za trzy bochenki
chleba, którego nam już zaczęło brakować, a skończyło się na zaproszeniu nas
na herbatę z zakąską. Bardzo mili ludzie. Trochę pogadaliśmy, a właściwie to
oni sobie z nimi pogadali, bo mój rosyjski, mimo że jestem od niedawna
Białorusinem, pozwala mi tylko rozumieć, ale raczej nie mówić.
Skręciliśmy z doliny Tissy w dolinę rzeki Sagan-Goł, która poprowadzi nas na
najwyższy szczyt tej części Sajanów - górę Munku-Sasan (3164m). Przez
kilka godzin szliśmy naszą nową doliną, a wygląda ona niesamowicie. Bardzo
wysokie, strome, miejscami skaliste brzegi, a dołem płynie rzeka, też
niemała. Rozbiliśmy biwak w pięknym miejscu, na szczycie zalesionego wzgórza,
nad samym zboczem doliny. Jakieś dwieście metrów w dół, tuż pod nami płynie
rzeka, a po jej drugiej stronie, bardzo niedaleko, wielka, skalista góra.
4, 5 VIII
Munku-Sasan zdobyty, choć niemałym kosztem i trudem. Mieliśmy plan, aby
zostawić plecaki gdzieś w lesie, w dobrze oznakowanym miejscu, wziąć ze sobą
tylko najpotrzebniejsze rzeczy (ciepłe ubrania, trochę jedzenia), zodbyć górę
i wrócić do naszych plecaków przed zmrokiem. Jednak po drodze okazało się, że
fatalnie nie doszacowaliśmy czas potrzebny na tę wycieczkę. W tych stronach
nie dość, że nie ma żadnych szlaków turystycznych, to nawet często trudno
jest o jakiekolwiek ścieżki. Czasem jakaś mizerna ścieżynka się znajdzie, ale
szybko ginie ona w trawie, bagnach, czy krzakach. W efekcie większą część
trasy idzie się na szagę, stromym zboczem doliny przez gęste krzaki, wysokie
trawy i zwalone drzewa. Później przez wszechobecne błota. A w końcu przez
piękne, wielkie polany porośnięte gęstym, puszystym mchem. Chodziło się po
nim jak po miękkim dywanie --- nogi zapadały na kilka centymetrów w mech, ale
na dłuższą metę było to męczące.
Na domiar złego nieco zbłądziliśmy. Poszliśmy o kilka kilometrów za daleko i
zamiast podejść dość łagodną i prostą drogą na grzbiet, musieliśmy poźniej
skracać sobie drogę wchodząc bezpośrednio pod strome zbocze. Przez to nasze
podejście stało się naprawdę mordercze. Byliśmy strasznie zmachani, a że na
grzbiecie gór nie uświadczy się strumyków, to również bardzo spragnieni.
Końcówka podejścia okazała się ponadto dość niebezpieczna. Prowadziła po
granitowych, stromych skałach, oczywiście bez takich zabezpieczeń jak w
Tatrach. Niektóre skały kruszyły się w rękach i osuwały spod nóg, a że każdy
z nas obiecał swoim bliskim, że jednak z tej Syberii wróci, to trzeba było
maksymalnie uważać.
Planowaliśmy zdobyć Munku-Sasan około godziny pierwszej, a stanęliśmy na nim
ostatkiem sił dopiero o ósmej wieczorem. Już wiele godzin wcześniej stało się
oczywiste, że nie zdążymy do naszych plecaków nocą, ale nie spodziewaliśmy
się aż takiej rozbieżności z planami.
Zanim się kompletnie ściemniło udało nam się w ostatniej chwili zejść do
granicy lasu, gdzie przenocowaliśmy pod gołym niebem na posłaniu z gałęzi
sosnowych i jodłowych. Ciekawe doświadczenie, ale jednak nie polecam.
Strasznie się później ubranie lepi od żywicy. O szóstej rano nie
wytrzymaliśmy z zimna i poszliśmy dalej. Nie mieliśmy ze sobą nawet śpiworów!
Po kilku godzinach marszu i kolejnych dwóch godzinach poszukiwań odnaleźliśmy
w końcu w lesie nasze plecaki.
6, 7 VIII
Minione dwa dni nie były zbyt interesujące. Idziemy ponownie doliną Tissy ku
Pikowi Topografow (3044m). Widoków żadnych, zdarzeń też nie, przeprawiliśmy
się przez kilka pomniejszych rzeczek. Wciąż przedzieraliśmy się albo
przez bagna albo przez gęsty las albo przez polany z mchu. Pogorszyła się
jednak pogoda. Zaczęło się robić chłodno i czasami pada, co nastraja nas
nienajlepiej. Co innego bowiem chodzić w deszczu po Beskidach, gdzie jest
sporo schronisk, gdzie można się wysuszyć, a w ostateczności zapakować się w
pociąg i kilkanaście godzin być w domu. Tutaj natomiast nie ma perspektyw na
schronisko, piecyk i gorącą herbatę z rumem. No ale przecież właśnie dlatego
tutaj przyjechaliśmy.
Dzisiaj dotarliśmy do miejsca, w którym rzeka Zun-Obo-Goł wpada do Tissy.
Jutro z rana czeka nas przeprawa przez te dwie rzeki, bo musimy już opuścić
dolinę Tissy i skręcić na północ. Nie będzie to takie łatwe jak przejście
przez Sarchoj, do obie rzeki są od niego dużo szersze, a prąd jest bardziej
rwący.
8 VIII
Porażka. Do tej pory nieźle sobie radziliśmy z tą Syberią, ale ta dzisiaj
pokazała lwi pazur i nauczyła nas nieco pokory. Wczoraj wieczorem zaczęło
padać i padało przez całą noc. Rzeki wyraźnie przybrały i stały się jeszcze
bardziej rwące i chyba prędko nie opadną, bo pogoda się nie poprawia.
Mieliśmy plan, aby wysłać na drugi brzeg ochotnika z liną, która przywiązana
do drzew na obu brzegach będzie ułatwieniem i asekuracją. Pierwszy ochotnik
- Leon poślignął się jednak na jakimś kamieniu i skąpał cały w lodowatej
wodzie. Rzeka porwała go ze sobą i zatrzymał się dopiero kilka metrów dalej
dzięki temu, że był asekurowany liną, którą przenosił. Wszystko działo się
przy kropiącym deszczu i temperaturze około 10st.C.
Potem poszedł Waldek. Udało mi się przenieść linę na drugi brzeg pozostając
częściowo suchym, ale próba powrotu na tym "ulepszeniu" skończyła się
porażką. Również się wywrócił i zatrzymał dopiero kilka metrów dalej
na uprzęży. Asekuracja uratowała go przed większym nieszczęściem. Mieliśmy
więc już dwóch zmoczonych i zziębniętych ochotników. Więcej ochotników nie
było.
Siedzimy więc dalej w tym samym miejscu i suszymy przy ognisku. W celach
leczniczych zaczęliśmy spożywać naszą płynną walutę. Oczywiście ze słoniną,
sucharami, cebulą i czosnkiem. Co chwila kropi deszcz, a my nie mamy pojęcia,
co robić dalej. Tak po prostu z plecakiem tej rzeki się nie przejdzie. Zbyt
trudne i niebezpieczne. Teraz jesteśmy bezradni. Głupie dwie rzeczki, drugi
brzeg na wyciągnięcie dłoni, a my nie możemy przejść nawet przez pierwszą z
nich bez narażania zdrowia, życia i naszych bagaży.
Michał Gulczyński