Strona główna
AKT Kroki » Archiwum

Z notatnika sybiraka - cz. 2

lipiec/sierpień 1999r.

1 VIII
Wczoraj w nocy dojechaliśmy w końcu do Orlika. Dystans ponad 400km (200km po asfalcie, drugie 200km dziurawą drogą żwirową) samochód pokonał w jakieś dziewięć godzin. Po raz pierwszy przekonałem się, jak wygląda Syberia i poczułem, że jestem w prawdziwej skośnookiej Azji. Wjechaliśmy bowiem do Buriacji, autonomicznej republiki wchodzącej w skład Rosji. Jej mieszkańcy, Buriaci, to naród bardzo zbliżony zarówno pochodzeniem, wyglądem, jak i stylem życia do Mongołów. Mimo zbliżającego się kolejnego tysiąclecia nadal wielu z nich prowadzi koczowniczy tryb życia i na lato przenosi się wyżej w góry ze swoimi krowami na pastwiska. Natomiast krajobrazy dokładnie takie jak w filmach przyrodniczych i podróżniczych. Albo gęste lasy i głębokie doliny o urwistych, skalistych zboczach, albo gigantyczne łąki (stepy?) w wysokimi, pięknie osłonecznionymii górami w tle. A na tej wielgachnej łące malownicza buriacka wioska zbudowana z dziesiątek małych, drewnianych domków. Pośrodku bajecznie kolorowa i ozdobna świątynia buddyjska. Naprawdę właśnie tak wyobrażałem sobie Azję i właśnie to chciałem zobaczyć.
Dzisiaj też mieliśmy już pierwszy dzień chodzenia po tajdze. Rozpoczęliśmy od przeprawy przez rzekę Okę, nad którą położony jest Orlik i wkrótce dotarliśmy do Tissy, której doliną będziemy szli przez najbliższe kilka dni. Przez Okę przewiózł nas tubylec. Cena dla Białorusinów: 200 rubli + pół litra spirytusu, który jest tutaj nieoficjalną walutą, której trochę wzięliśmy ze sobą. Dzisiejsza trasa nie była specjalnie trudna, ani długa, ale szliśmy w sporym upale i niestety czuję każdy spośród podad 30 kilogramów mojego plecaka. Po drodze dwukrotnie spotkaliśmy samotnych Buriatów przemierzających dolinę konno. Wyglądają niesamowicie. Skośnoocy, zarośnięci, ze strzelbą na ramieniu, na mocno okulbaczonych koniach, w towarzystwie wielkiego psa. Tyle że ubrani niestety współcześnie.

2 VIII
Dzisiaj przekonałem się, jak bardzo przydają się tutaj wodery (wysokie gumowce przypinane do paska od spodni). Gdzieś tak połowę drogi szliśmy po bagnach i podmokłych łąkach, niemal cały czas po kostki w błocie. Kilka razy musieliśmy też przeprawiać się przez niewielkie jak na tutejsze warunki rzeczki, po kolana w rwącej wodzie. Bez nich z pewnością nie dalibyśmy sobie rady. Przy okazji łażenia po syberyjskich bagnach zawarliśmy bliższą, choć niechcianą znajomość z syberyjskimi robalami. Komarów jest tutaj oczywiście zatrzęsienie, ale nie one są najgorsze. Jeszcze bardziej nieznośne są małe natrętne i kąśliwe muszki zwane meszkami, które uparcie włażą wszędzie: do rękawów, pod koszule, obsiadają ręce, twarz, włażą do nosa, oczu, ust. Jest ich tutaj miliony na każdego z nas. Na szczęście wszyscy zaopatrzyliśmy się w Wilnie w czadowe kowbojskie kapelusze z siatką zasłaniającą całą głowę. Wyglądamy w nich wszyscy rewelacyjnie, a co najważniejsze udaje nam się dzięki nim nie zwariować od meszek. Inaczej musielibyśmy non--stop machać wokół twarzy rękami.
Przez cały dzień mieliśmy ładną pogodę. Dopiero po południu zeszły się chmury i zaczęło padać. Na szczęści akurat przechodziliśmy obok jakiejś opuszczonej myśliwskiej chatki, więc przejęliśmy ją na najbliższą noc.

3 VIII
Dzisiaj był ciekawy dzień. Przez pierwsze pół dnia grzęźliźmy w bagnach wzdłuż Tissy, aż dotarliśmy do jej dużego dopływu - Sarchoj. Rzeczka ma jakieś 30m szerokości, 80-90cm głębokości i bardzo szybki, zwalający z nóg nurt. W pojedynkę przeprawiać się przez nią z ciężkim plecakiem to dość ryzykowna sprawa. Prąd jest naprawdę bardzo wartki, przy czym rzeka głęboka, a na dnie śliskie kamienie. Łatwo można by się przewrócić i dać ponieść prądowi, a to może skończyć się niedobrze - zniszczeniem, albo i utratą plecaka i kontuzjami. Waldek pokazał nam jednak dobry sposób na przeprawę. W naszych rewelacyjnych gumiakach i kowbojskich kapeluszach, objuczeni plecakami przechodziliśmy powolutku przez rzekę ustawieni w szereg, każdy podpierając się sękatym, solidnym kijem i trzymając paska od spodni sąsiada z lewej strony. Dzięki temu tylko jeden z nas (Waldek) przyjmował na siebie cały impet rzeki, a pozostali znajdowali się w jego "cieniu", dzięki czemu znacznie łatwiej było ustać na nogach. Z drugiej strony my podtrzymywaliśmy Waldka w trudniejszych momentach i wspólnymi siłami dało się całkiem zgrabnie, kolektywnie przeprawić przez tę rzeczkę bez żadnych strat. Oczywiście technika nie zastąpi ostrożności, więc musieliśmy bardzo jednak uważać na każdy drobny krok i poruszać się w uzgodnionym rytmie. Przez to przejście tych "drobnych" trzydziestu metrów zajęło nam około pół godziny.
Krótko po tej przeprawie zaszliśmy do buriackiej wioski letniej i tam mieliśmy pierwszy bliższy kontakt z Buriatami. Zaczęło się od zwykłych pytań o drogę, później był handel - cztery baterie paluszki za trzy bochenki chleba, którego nam już zaczęło brakować, a skończyło się na zaproszeniu nas na herbatę z zakąską. Bardzo mili ludzie. Trochę pogadaliśmy, a właściwie to oni sobie z nimi pogadali, bo mój rosyjski, mimo że jestem od niedawna Białorusinem, pozwala mi tylko rozumieć, ale raczej nie mówić. Skręciliśmy z doliny Tissy w dolinę rzeki Sagan-Goł, która poprowadzi nas na najwyższy szczyt tej części Sajanów - górę Munku-Sasan (3164m). Przez kilka godzin szliśmy naszą nową doliną, a wygląda ona niesamowicie. Bardzo wysokie, strome, miejscami skaliste brzegi, a dołem płynie rzeka, też niemała. Rozbiliśmy biwak w pięknym miejscu, na szczycie zalesionego wzgórza, nad samym zboczem doliny. Jakieś dwieście metrów w dół, tuż pod nami płynie rzeka, a po jej drugiej stronie, bardzo niedaleko, wielka, skalista góra.

4, 5 VIII
Munku-Sasan zdobyty, choć niemałym kosztem i trudem. Mieliśmy plan, aby zostawić plecaki gdzieś w lesie, w dobrze oznakowanym miejscu, wziąć ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy (ciepłe ubrania, trochę jedzenia), zodbyć górę i wrócić do naszych plecaków przed zmrokiem. Jednak po drodze okazało się, że fatalnie nie doszacowaliśmy czas potrzebny na tę wycieczkę. W tych stronach nie dość, że nie ma żadnych szlaków turystycznych, to nawet często trudno jest o jakiekolwiek ścieżki. Czasem jakaś mizerna ścieżynka się znajdzie, ale szybko ginie ona w trawie, bagnach, czy krzakach. W efekcie większą część trasy idzie się na szagę, stromym zboczem doliny przez gęste krzaki, wysokie trawy i zwalone drzewa. Później przez wszechobecne błota. A w końcu przez piękne, wielkie polany porośnięte gęstym, puszystym mchem. Chodziło się po nim jak po miękkim dywanie --- nogi zapadały na kilka centymetrów w mech, ale na dłuższą metę było to męczące.
Na domiar złego nieco zbłądziliśmy. Poszliśmy o kilka kilometrów za daleko i zamiast podejść dość łagodną i prostą drogą na grzbiet, musieliśmy poźniej skracać sobie drogę wchodząc bezpośrednio pod strome zbocze. Przez to nasze podejście stało się naprawdę mordercze. Byliśmy strasznie zmachani, a że na grzbiecie gór nie uświadczy się strumyków, to również bardzo spragnieni. Końcówka podejścia okazała się ponadto dość niebezpieczna. Prowadziła po granitowych, stromych skałach, oczywiście bez takich zabezpieczeń jak w Tatrach. Niektóre skały kruszyły się w rękach i osuwały spod nóg, a że każdy z nas obiecał swoim bliskim, że jednak z tej Syberii wróci, to trzeba było maksymalnie uważać.
Planowaliśmy zdobyć Munku-Sasan około godziny pierwszej, a stanęliśmy na nim ostatkiem sił dopiero o ósmej wieczorem. Już wiele godzin wcześniej stało się oczywiste, że nie zdążymy do naszych plecaków nocą, ale nie spodziewaliśmy się aż takiej rozbieżności z planami.
Zanim się kompletnie ściemniło udało nam się w ostatniej chwili zejść do granicy lasu, gdzie przenocowaliśmy pod gołym niebem na posłaniu z gałęzi sosnowych i jodłowych. Ciekawe doświadczenie, ale jednak nie polecam. Strasznie się później ubranie lepi od żywicy. O szóstej rano nie wytrzymaliśmy z zimna i poszliśmy dalej. Nie mieliśmy ze sobą nawet śpiworów! Po kilku godzinach marszu i kolejnych dwóch godzinach poszukiwań odnaleźliśmy w końcu w lesie nasze plecaki.

6, 7 VIII
Minione dwa dni nie były zbyt interesujące. Idziemy ponownie doliną Tissy ku Pikowi Topografow (3044m). Widoków żadnych, zdarzeń też nie, przeprawiliśmy się przez kilka pomniejszych rzeczek. Wciąż przedzieraliśmy się albo przez bagna albo przez gęsty las albo przez polany z mchu. Pogorszyła się jednak pogoda. Zaczęło się robić chłodno i czasami pada, co nastraja nas nienajlepiej. Co innego bowiem chodzić w deszczu po Beskidach, gdzie jest sporo schronisk, gdzie można się wysuszyć, a w ostateczności zapakować się w pociąg i kilkanaście godzin być w domu. Tutaj natomiast nie ma perspektyw na schronisko, piecyk i gorącą herbatę z rumem. No ale przecież właśnie dlatego tutaj przyjechaliśmy.
Dzisiaj dotarliśmy do miejsca, w którym rzeka Zun-Obo-Goł wpada do Tissy. Jutro z rana czeka nas przeprawa przez te dwie rzeki, bo musimy już opuścić dolinę Tissy i skręcić na północ. Nie będzie to takie łatwe jak przejście przez Sarchoj, do obie rzeki są od niego dużo szersze, a prąd jest bardziej rwący.

8 VIII
Porażka. Do tej pory nieźle sobie radziliśmy z tą Syberią, ale ta dzisiaj pokazała lwi pazur i nauczyła nas nieco pokory. Wczoraj wieczorem zaczęło padać i padało przez całą noc. Rzeki wyraźnie przybrały i stały się jeszcze bardziej rwące i chyba prędko nie opadną, bo pogoda się nie poprawia. Mieliśmy plan, aby wysłać na drugi brzeg ochotnika z liną, która przywiązana do drzew na obu brzegach będzie ułatwieniem i asekuracją. Pierwszy ochotnik - Leon poślignął się jednak na jakimś kamieniu i skąpał cały w lodowatej wodzie. Rzeka porwała go ze sobą i zatrzymał się dopiero kilka metrów dalej dzięki temu, że był asekurowany liną, którą przenosił. Wszystko działo się przy kropiącym deszczu i temperaturze około 10st.C.
Potem poszedł Waldek. Udało mi się przenieść linę na drugi brzeg pozostając częściowo suchym, ale próba powrotu na tym "ulepszeniu" skończyła się porażką. Również się wywrócił i zatrzymał dopiero kilka metrów dalej na uprzęży. Asekuracja uratowała go przed większym nieszczęściem. Mieliśmy więc już dwóch zmoczonych i zziębniętych ochotników. Więcej ochotników nie było.
Siedzimy więc dalej w tym samym miejscu i suszymy przy ognisku. W celach leczniczych zaczęliśmy spożywać naszą płynną walutę. Oczywiście ze słoniną, sucharami, cebulą i czosnkiem. Co chwila kropi deszcz, a my nie mamy pojęcia, co robić dalej. Tak po prostu z plecakiem tej rzeki się nie przejdzie. Zbyt trudne i niebezpieczne. Teraz jesteśmy bezradni. Głupie dwie rzeczki, drugi brzeg na wyciągnięcie dłoni, a my nie możemy przejść nawet przez pierwszą z nich bez narażania zdrowia, życia i naszych bagaży.

Michał Gulczyński

© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki