Minione wakacje z pewnością na długo zostaną mi w pamięci. A to
dlatego, że już niecałe pół roku po moim pierwszym kontakcie z
"Krokami"' wyjechałem dzięki nim na niezapomnianą wyprawę na Syberię,
która chodziła mi po głowie już od jakichś dwóch lat.
Wyjazd ten był organizowany przez zaprzyjaźniony z "Krokami" Klub
Włóczęgów Wileńskich, skupiający tamtejszych młodych polonusów o
zacięciu podróżniczym. Szefem wyprawy był Waldek--Jeżyk, nauczyciel
historii w polskiej szkole średniej w Wilnie, a pozostali uczestnicy
to Romek, student historii i polonistyki na Uniwersytecie Wileńskim,
Leon, wileński policjant oraz ja, student informatyki na Politechnice
Szczecińskiej. Przed wyjazdem ze Szczecina w ogóle ich nie znałem.
Postanowiłem jednak zaryzykować i nie żałuję. Oni też w końcu
ryzykowali, bo też mnie nie znali.
Poniżej prezentuję obszerne fragmenty mojego dziennika podróży. Mam
nadzieję, że nie będzie wam służył do usypiania niegrzecznych dzieci.
31 VII 1999
Kiedy piszę te słowa, jestem we wsi Kułtuk nad Bajkałem, po krótkim
pobycie w Wilnie, Moskwie i Irkucku. Obok mnie siedzi jakiś nietrzeźwy
Rosjanin, zagląda mi uparcie przez ramię i jak tylko na chwilę oderwę
się od pisania, to zaraz mi powtarza: "nu piszy, piszy!" Siedzę na
przystanku autobusowym, gdzie czekamy na wynajęty pojazd, który nas
zawiezie w góry. Ale żeby się tu znaleźć, musiałem tutaj jakoś
dojechać. A nawet to było całkiem interesujące.
Ze Szczecina jechałem do Wilna na spotkanie z towarzyszami podróży
bezpośrednim pociągiem Szczecin--Wilno. A tutaj pierwsza ciekawa rzecz
- granica polsko-białoruska. Zawsze mnie ciekawiło, w jaki sposób
przestawiane są na granicy wagony z torów normalnych na szerokie.
Teraz już wiem. Jeszcze po polskiej stronie, w Kuźnicy Białostockiej,
pociąg po prostu wjechał na stopniowo rozszerzające się tory
(powolutku, aby z nich nie spaść) i zatrzymał kilkaset metrów dalej
przy specjalnych podnośnikach. Tam odkręcono mu podwozia, uniesiono go
razem z pasażerami ze dwa metry do góry, wytoczyli podwozia normalne,
wtoczyli rosyjskie, opuścili i po wszystkim. Proste. Ale miałem
nadzieję na jakieś bardziej spektakularne akcje.
Sama Białoruś, mimo że poznałem ją tylko z okien pociągu, sprawia
trochę przygnębiające wrażenie. Niestety, dla nas jest to chyba inny
świat, bardzo podobny do naszego sprzed kilkunastu lat. Granica z Biał
orusią jest wyznaczona przez wielką żelazną bramę rozpiętą podad
torami, z wielgachnym napisem MIR, a dworzec kolejowy w Grodnie
wygląda nie mniej przygnębiająco. Pociąg został na nim od strony
peronu obstawiony przez milicję i metalowe barierki, a od strony torów
przez tłum żebraków, którzy krzycząc jeden przez drugiego chcieli
sprzedać zachodnim turystom jakieś podejrzane piwo, czy choćby zwiędły
szczypiorek.
W Wilnie spotkałem się na dworcu z jednym z przyszłych towarzyszy podr
óży, z Romkiem, a ten zaraz zaprowadził mnie na ich spotkanie klubowe.
Tam zostałem przedstawiony ("Ojej! Z Polski?"), poznałem pozostałych
towarzyszy wyprawy (Waldka--Jeżyka i Leona) i posłuchałem ich
klubowych dyskusji o minionych wyjazdach i następnych. A potem
nieformalne pogaduchy przy piwie. Kiedy tylko wygadałem się, że chciałbym spędzić następny dzień (wyjazd mieliśmy wieczorem) na zwiedzaniu
Wilna, szybko znalazły się trzy przewodniczki chętne do pokazania
Wilna i krótko potem miałem już ułożony plan zwiedzania. Jeszcze tego
samego wieczora dwie z nich wzięły mnie na nocne zwiedzania miasta. W
wielkim pośpiechu (trzeba było jeszcze zdążyć na ostatni pociąg do
Wilejki) zdążyłem wtedy zobaczyć między innymi ratusz miejski,
katedrę, polski kościół dominikański, część starówki wileńskiej. Muszę
przyznać, że zrobiło na mnie Wilno wielkie wrażenie. Piękne, czyste,
świeżo odnowione, z wąskimi przytulnymi uliczkami na starówce. Do tego
pięknie oświetlone.
Następnego dnia inna dziewczyna (Krystyna Jagiełło --- kiedy się
dowiedziałem, jak ma na nazwisko, to omal nie zemdlałem z wrażenia)
oprowadziła mnie po mieście już przy dziennym świetle. Byliśmy
oczywiście w Ostrej bramie, kilku cerkwiach, na Uniwersytecie
Wileńskim, w kościele, który służył niegdyś za muzeum ateizmu i wielu,
wielu innych. Poszliśmy też na Rossę i Górę Zamkową (Giedymina).
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Wilna, zostaliśmy odprowadzeni na dworzec
kolejowy przez niemal cały Klub Włóczęgów Wileńskich. Niektórzy z nich
żegnali się z nami tak, jakby nie wierzyli, że jeszcze z tej Syberii
wrócimy.
W Moskwie wysiedliśmy następnego dnia rano i zaraz ruszyliśmy na Plac
Czerwony. Oczywiście głównie po to, aby obejrzeć Lenina. Przy tej
okazji zobaczyłem moskiewskie metro. Nawet nie ma co porównywać go do
warszawskiego. Wielkie, wielopoziomowe stacje głęboko pod ziemią, a na
sufitach wielkie mozaiki z robotnikami, kołchoźnicami, sierpami, mł
otami i gwiazdami. Motywy koszmarne, ale wykonanie naprawdę świetne.
Dotarliśmy do Placu Czerwonego i zaraz ruszyliśmy do Mauzoleum Lenina.
Nieźle mnie rozbawiło już to, że wstęp tam jest bezpłatny. Tak jakby
nadal był on tam uważany za człowieka o wielkich dokonaniach. W samym
mauzoleum niełatwo mi było utrzymać powagę. Te wszystkie sierpy, mł
oty, czerwone gwiazdy i zastępy śmiertelnie poważnych żołnieży
pilnujących człowieka nieżywego już od ponad 70 lat wyglądają w
obecnych czasach naprawdę idiotycznie. Udało mi się na szczęście
zachować powagę, bo inaczej pewnie miałbym niemałe kłopoty.
Na Placu Czerwonym, pod murami Kremla znajdują się też groby z
popiersiami wszystkich najbardziej ,,zasłużonych'' Związku
Radzieckiego. Leżą tam Stalin, Breżniew, Churszczow, Andropow, bodajże
Dzierżyński. Wszystkie groby przybrane świeżymi różami.
Dodam jeszcze, że byliśmy również w GUMie przy Placu Czerwonym, czyli
największym rosyskim domu towarowym. Wygląda, przyznam, imponująco.
Jest ogromny --- składa się na niego skomplikowana sieć
wilopoziomowych korytarzy, połączonych galeriami i małymi mostkami. Na
jego zwiedzaniu możnaby z pewnością spędzić ze dwie--trzy godziny.
Romek raz tak skutecznie wybrał się na zwiedzanie tego gigantycznego
sklepu, że zgubił się i odnalazł się dopiero po niemal godzinie. A
wybieraliśmy się na Syberię...
W Moskwie podjęliśmy też decyzję, która towarzyszyła nam później do
samego końca podróży. Otóż jesteśmy Białorusinami. Dlaczego? W Rosji
nie opłaca się chwalić tym, że jest się z Zachodu. W wielu miejscach
obowiązują tam podwójne cenniki --- dla obcokrajowców ceny potrafią
być niemal dziesięciokrotnie wyższe! Za Rosjan podawać się raczej nie
mogliśmy, gdyż co prawda Waldek, Leon i Romek mówią bardzo dobrze po
rosyjsku, ale jednak akcent zapewne by ich zdradził. Za to
prawdopodobnie mało który Rosjanin wie, jak brzmi akcent białoruski.
Wybór naszej nowej narodowości okazał się idealny z wielu powodów. Po
pierwsze na Białorusi rządzi jakiś wariat, więc Rosjanie Białorusinom
współczują. Po drugie Białoruś chce się zjednoczyć z Rosją, więc
Rosjanie Białorusinów kochają. Po trzecie Białoruś jest bodaj jeszcze
biedniejsza od Rosji, więc Rosjanie Białorusinów rozumieją. Lepiej
więc wybrać nowej ojczyzny nie mogliśmy. A że z moim rosyjskim jest
nietęgo, to w razie czego miałem grać mrukliwego, nierozgarniętego
Miszę. W efekcie wszędzie nas przyjmowano jako ,,naszych'' i niemal
zawsze nam się udawało kupować bilety według tarf rosyjskich.
Lot do Irkucka również dostarczył niemałych wrażeń. Lotnisko krajowe w
Moskwie nie wzbudzało zbyt wielkiego zaufania. Ze stacji kolejowej
wchodzi się do niego po drewnianych skrzypiących schodkach, w hali
lotniska straszą powybijane szyby w oknach, niektóre zasłonięte dyktą.
Kasy i bramy wejściowe to obrzydliwe blaszane budki z brudnymi
okienkami, w których za lampę służy żarówka zawieszona na kablu. W
korytarzu prowadzącym na płytę lotniska walają się poniszczone, poł
amane krzesła i foteliki dla podróżnych, z sufitu odpadają całe płaty
farby, czasem razem z blaszanym pokryciem sufitu. Dodam jeszcze, że
nigdy wcześniej nie leciałem samolotem, a tutaj mój pierwszy raz miał
być w ruskim, podrdzewiałym samolocie gdzieś nad Syberią. I jeszcze
tuż przed wejściem do samolotu dowiedziałem się, że dwa dni wcześniej
rozbił się samolot na lotnisku w Irkucku...
Ciekawa chwila miała miejsce w trakcie lądowania w Irkucku. Samolot
przechodząc przez grubą warstwę chmur trząsł się niemiłosiernie. Drżał
o w nim wszystko: fotele, szklanki, wyraźnie wyginały się skrzydła. I
wtedy w pewnym momencie od sufitu odpadł kawałek blaszanego poszycia z
neonem "wyjście awaryjne" i zawisł swobodnie dyndając nad głowami
jakichś pasażerów. W samolocie zaległa cisza, ale po kilku chwilach
krępującej ciszy ktoś nie wytrzymał i zawołał stewardessę. Ta przyszł
a, poprawiła, uśmiechnęła się szeroko i poszła. Tak jakby zdarzało się
to codziennie.
Aha --- to nieprawda, jak mnie ostrzegano w Polsce przed wyjazdem, że
w rosyjskich samolotach są miejsca stojące, a sześćdziesięcioletnie
stewardessy nalewają podróżnym zupę z wiader.
Sam Irkuck natomiast bardzo mnie zadziwił. Nawet nie mogę powiedzieć,
że rozczarował. Po prostu zadziwił. Słyszałem wcześniej wiele opinii o
wszechobecnym brudzie i bałaganie w Rosji, ale jednak czegoś takiego
się nie spodziewałem. W największym skrócie mogę to ująć tak: takiego
brudu, zaniedbania i prowizorki jeszcze nigdy nie widziałem. Wyjście z
lotniska zagradza blaszana brama zamykana na kłódkę. Autobusy
komunikacji miejskiej to brudne, chyba ponadtrzydziestoletnie wraki zł
ożone do kupy dzięki gumie do żucia i kłębkowi sznurka. Wiele z nich
jeździ pozbawionych części blach, dzięki czemu widać jak im silnik
pracuje i można obejrzeć ślady prowizorycznych napraw dokonanych przy
pomocy kawałków drutu. W środku natomiast taki brud i ślady zniszczeń,
że strach czegokolwiek dotknąć, aby nie dostać tężca.
Na ulicach nigdzie nie widziałem kanalizacji odprowadzającej wodę
deszczową, więc wielkie kałuże zalegają tam po deszczach tak długo, aż
w końcu uschną. I w tym wszystkim chodzą ludzie, jeżdżą samochody. W
całym mieście nie widziałem ani metra normalnego chodnika. Wszyskie
"chodniki" to po prostu wylany byle jak i w pośpiechu asfalt, w któ
rym niemal "zatopione" są nieliczne tam drzewa. W samym centrum
miasta, tuż przy głównym parku i siedzibie władz Obwodu Irkuckiego
straszy jakaś wielka niedokończona budowla. Zarzucona dobrych
kilkanaście lat temu, bo z nieotynkowanych ścian i otworów okiennych
sterczą pordzewiałe pręty, odpadają kawałki cegieł. A całość otoczona
betonowym płotem, na którym wymalowane są reklamy instytutu
architektury Uniwersytetu w Irkucku...
Stare miasto w Irkucku jest potencjalnie bardzo ładne. Mnóstwo starych
drewnianych domków pamiętających początki naszego wieku, a może i
jeszcze starszych. Ale to wszystko jest tak koszmarnie brudne i
zapuszczone, że aż przykro patrzeć. Te domki, nie remontowane chyba od
czasów carskich, po prostu się walą. Widziałem jeden z nich, mocno już
przechylony, ale podparty jakąś prowizoryczną belką. Dzięki temu
jeszcze trochę postoi. Chyba jedyne co tam zadbane, to park z
pomnikiem Lenina.
Miałem też okazję poznać Rosję urzędową. A to dlatego, że istnieje w
Rosji obowiązek meldowania się cudzoziemców najdalej w trzy dni po
przyjeździe. Poszliśmy więc do właściwego urzędu, a tam już długa
kolejka ludzi czekających na jego otwarcie. W końcu jakaś nabzdyczona
urzędniczka otworzyła drzwi i rozpoczęła swój dzień w pracy od tego,
że nakrzyczała na klientów, że jej czas zabierają, a ona nie ma czasu
i ochoty zajmować się ich sprawami. Nam, cudzoziemcom, również się od
niej dostało.
Zadziwiające jest, jak wiele bzdur z minionych czasów ostało się w tym
kraju, zwłaszcza w urzędach państwowych. Spotkaliśmy się tutaj z
totalnym lekceważeniem ze strony znudzonych urzędników, którzy z
rozbrajającą szczerością mówili nam, że owszszem, zajmują się takimi
sprawami, ale tylko w poniedziałki i czwartki, a że jest akutat
piątek, to nic z tego. Udało nam się w końcu wychodzić ten meldunek,
ale załatwienie tej głupiej pieczątki na wizie zajęło nam ponad pięć
godzin, gdyż ciągle nas odsyłano od urzędu do urzędu. Widzieliśmy przy
tym scenki, jakich nie ma nawet w filmie "Alternatywy 4"': wielkie
drewniane biurko stojące na samym środku mrocznego korytarza, a przy
nim starszy pan czytający książkę (ciekawe, na czym polegała jego
praca); dwie urzędniczki w jakimś pokoju gadające i popijające herbatę
podczas gdy przed ich pokojem spora kolejka ludzi zdaje się na nie
czekać; obrzybliwe korytarze, na których za popielniczki robią słoiki
wypełnione piaskiem, przymocowane drutem do barierki.
Z Irkucka ruszyliśmy w stronę Sajanów --- gór, które są celem
pierwszego etapu naszej podróży. Wczoraj wieczorem dotarliśmy
pociągiem nad Bajkał, przy którym przenocowaliśmy a dzisiaj ruszamy
dalej na zachód do miejscowości Orlik, w którym rozpoczniemy wędrówkę
górską. Tak właśnie znalazłem się na wspomnianym przystanku
autobusowym, a Rosjanin dawno już sobie poszedł najwyraźniej znudzony
dziwnymi robaczkami pisanymi alfabetem łacińskim.
Michał Gulczyński