Strona główna
AKT Kroki » Archiwum

Z notatnika sybiraka

lipiec/sierpień 1999r.

Minione wakacje z pewnością na długo zostaną mi w pamięci. A to dlatego, że już niecałe pół roku po moim pierwszym kontakcie z "Krokami"' wyjechałem dzięki nim na niezapomnianą wyprawę na Syberię, która chodziła mi po głowie już od jakichś dwóch lat.
Wyjazd ten był organizowany przez zaprzyjaźniony z "Krokami" Klub Włóczęgów Wileńskich, skupiający tamtejszych młodych polonusów o zacięciu podróżniczym. Szefem wyprawy był Waldek--Jeżyk, nauczyciel historii w polskiej szkole średniej w Wilnie, a pozostali uczestnicy to Romek, student historii i polonistyki na Uniwersytecie Wileńskim, Leon, wileński policjant oraz ja, student informatyki na Politechnice Szczecińskiej. Przed wyjazdem ze Szczecina w ogóle ich nie znałem. Postanowiłem jednak zaryzykować i nie żałuję. Oni też w końcu ryzykowali, bo też mnie nie znali.
Poniżej prezentuję obszerne fragmenty mojego dziennika podróży. Mam nadzieję, że nie będzie wam służył do usypiania niegrzecznych dzieci.


31 VII 1999
Kiedy piszę te słowa, jestem we wsi Kułtuk nad Bajkałem, po krótkim pobycie w Wilnie, Moskwie i Irkucku. Obok mnie siedzi jakiś nietrzeźwy Rosjanin, zagląda mi uparcie przez ramię i jak tylko na chwilę oderwę się od pisania, to zaraz mi powtarza: "nu piszy, piszy!" Siedzę na przystanku autobusowym, gdzie czekamy na wynajęty pojazd, który nas zawiezie w góry. Ale żeby się tu znaleźć, musiałem tutaj jakoś dojechać. A nawet to było całkiem interesujące.
Ze Szczecina jechałem do Wilna na spotkanie z towarzyszami podróży bezpośrednim pociągiem Szczecin--Wilno. A tutaj pierwsza ciekawa rzecz - granica polsko-białoruska. Zawsze mnie ciekawiło, w jaki sposób przestawiane są na granicy wagony z torów normalnych na szerokie. Teraz już wiem. Jeszcze po polskiej stronie, w Kuźnicy Białostockiej, pociąg po prostu wjechał na stopniowo rozszerzające się tory (powolutku, aby z nich nie spaść) i zatrzymał kilkaset metrów dalej przy specjalnych podnośnikach. Tam odkręcono mu podwozia, uniesiono go razem z pasażerami ze dwa metry do góry, wytoczyli podwozia normalne, wtoczyli rosyjskie, opuścili i po wszystkim. Proste. Ale miałem nadzieję na jakieś bardziej spektakularne akcje.
Sama Białoruś, mimo że poznałem ją tylko z okien pociągu, sprawia trochę przygnębiające wrażenie. Niestety, dla nas jest to chyba inny świat, bardzo podobny do naszego sprzed kilkunastu lat. Granica z Biał orusią jest wyznaczona przez wielką żelazną bramę rozpiętą podad torami, z wielgachnym napisem MIR, a dworzec kolejowy w Grodnie wygląda nie mniej przygnębiająco. Pociąg został na nim od strony peronu obstawiony przez milicję i metalowe barierki, a od strony torów przez tłum żebraków, którzy krzycząc jeden przez drugiego chcieli sprzedać zachodnim turystom jakieś podejrzane piwo, czy choćby zwiędły szczypiorek.
W Wilnie spotkałem się na dworcu z jednym z przyszłych towarzyszy podr óży, z Romkiem, a ten zaraz zaprowadził mnie na ich spotkanie klubowe. Tam zostałem przedstawiony ("Ojej! Z Polski?"), poznałem pozostałych towarzyszy wyprawy (Waldka--Jeżyka i Leona) i posłuchałem ich klubowych dyskusji o minionych wyjazdach i następnych. A potem nieformalne pogaduchy przy piwie. Kiedy tylko wygadałem się, że chciałbym spędzić następny dzień (wyjazd mieliśmy wieczorem) na zwiedzaniu Wilna, szybko znalazły się trzy przewodniczki chętne do pokazania Wilna i krótko potem miałem już ułożony plan zwiedzania. Jeszcze tego samego wieczora dwie z nich wzięły mnie na nocne zwiedzania miasta. W wielkim pośpiechu (trzeba było jeszcze zdążyć na ostatni pociąg do Wilejki) zdążyłem wtedy zobaczyć między innymi ratusz miejski, katedrę, polski kościół dominikański, część starówki wileńskiej. Muszę przyznać, że zrobiło na mnie Wilno wielkie wrażenie. Piękne, czyste, świeżo odnowione, z wąskimi przytulnymi uliczkami na starówce. Do tego pięknie oświetlone.
Następnego dnia inna dziewczyna (Krystyna Jagiełło --- kiedy się dowiedziałem, jak ma na nazwisko, to omal nie zemdlałem z wrażenia) oprowadziła mnie po mieście już przy dziennym świetle. Byliśmy oczywiście w Ostrej bramie, kilku cerkwiach, na Uniwersytecie Wileńskim, w kościele, który służył niegdyś za muzeum ateizmu i wielu, wielu innych. Poszliśmy też na Rossę i Górę Zamkową (Giedymina).
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Wilna, zostaliśmy odprowadzeni na dworzec kolejowy przez niemal cały Klub Włóczęgów Wileńskich. Niektórzy z nich żegnali się z nami tak, jakby nie wierzyli, że jeszcze z tej Syberii wrócimy.
W Moskwie wysiedliśmy następnego dnia rano i zaraz ruszyliśmy na Plac Czerwony. Oczywiście głównie po to, aby obejrzeć Lenina. Przy tej okazji zobaczyłem moskiewskie metro. Nawet nie ma co porównywać go do warszawskiego. Wielkie, wielopoziomowe stacje głęboko pod ziemią, a na sufitach wielkie mozaiki z robotnikami, kołchoźnicami, sierpami, mł otami i gwiazdami. Motywy koszmarne, ale wykonanie naprawdę świetne.
Dotarliśmy do Placu Czerwonego i zaraz ruszyliśmy do Mauzoleum Lenina. Nieźle mnie rozbawiło już to, że wstęp tam jest bezpłatny. Tak jakby nadal był on tam uważany za człowieka o wielkich dokonaniach. W samym mauzoleum niełatwo mi było utrzymać powagę. Te wszystkie sierpy, mł oty, czerwone gwiazdy i zastępy śmiertelnie poważnych żołnieży pilnujących człowieka nieżywego już od ponad 70 lat wyglądają w obecnych czasach naprawdę idiotycznie. Udało mi się na szczęście zachować powagę, bo inaczej pewnie miałbym niemałe kłopoty.
Na Placu Czerwonym, pod murami Kremla znajdują się też groby z popiersiami wszystkich najbardziej ,,zasłużonych'' Związku Radzieckiego. Leżą tam Stalin, Breżniew, Churszczow, Andropow, bodajże Dzierżyński. Wszystkie groby przybrane świeżymi różami.
Dodam jeszcze, że byliśmy również w GUMie przy Placu Czerwonym, czyli największym rosyskim domu towarowym. Wygląda, przyznam, imponująco. Jest ogromny --- składa się na niego skomplikowana sieć wilopoziomowych korytarzy, połączonych galeriami i małymi mostkami. Na jego zwiedzaniu możnaby z pewnością spędzić ze dwie--trzy godziny. Romek raz tak skutecznie wybrał się na zwiedzanie tego gigantycznego sklepu, że zgubił się i odnalazł się dopiero po niemal godzinie. A wybieraliśmy się na Syberię...
W Moskwie podjęliśmy też decyzję, która towarzyszyła nam później do samego końca podróży. Otóż jesteśmy Białorusinami. Dlaczego? W Rosji nie opłaca się chwalić tym, że jest się z Zachodu. W wielu miejscach obowiązują tam podwójne cenniki --- dla obcokrajowców ceny potrafią być niemal dziesięciokrotnie wyższe! Za Rosjan podawać się raczej nie mogliśmy, gdyż co prawda Waldek, Leon i Romek mówią bardzo dobrze po rosyjsku, ale jednak akcent zapewne by ich zdradził. Za to prawdopodobnie mało który Rosjanin wie, jak brzmi akcent białoruski. Wybór naszej nowej narodowości okazał się idealny z wielu powodów. Po pierwsze na Białorusi rządzi jakiś wariat, więc Rosjanie Białorusinom współczują. Po drugie Białoruś chce się zjednoczyć z Rosją, więc Rosjanie Białorusinów kochają. Po trzecie Białoruś jest bodaj jeszcze biedniejsza od Rosji, więc Rosjanie Białorusinów rozumieją. Lepiej więc wybrać nowej ojczyzny nie mogliśmy. A że z moim rosyjskim jest nietęgo, to w razie czego miałem grać mrukliwego, nierozgarniętego Miszę. W efekcie wszędzie nas przyjmowano jako ,,naszych'' i niemal zawsze nam się udawało kupować bilety według tarf rosyjskich.
Lot do Irkucka również dostarczył niemałych wrażeń. Lotnisko krajowe w Moskwie nie wzbudzało zbyt wielkiego zaufania. Ze stacji kolejowej wchodzi się do niego po drewnianych skrzypiących schodkach, w hali lotniska straszą powybijane szyby w oknach, niektóre zasłonięte dyktą. Kasy i bramy wejściowe to obrzydliwe blaszane budki z brudnymi okienkami, w których za lampę służy żarówka zawieszona na kablu. W korytarzu prowadzącym na płytę lotniska walają się poniszczone, poł amane krzesła i foteliki dla podróżnych, z sufitu odpadają całe płaty farby, czasem razem z blaszanym pokryciem sufitu. Dodam jeszcze, że nigdy wcześniej nie leciałem samolotem, a tutaj mój pierwszy raz miał być w ruskim, podrdzewiałym samolocie gdzieś nad Syberią. I jeszcze tuż przed wejściem do samolotu dowiedziałem się, że dwa dni wcześniej rozbił się samolot na lotnisku w Irkucku...
Ciekawa chwila miała miejsce w trakcie lądowania w Irkucku. Samolot przechodząc przez grubą warstwę chmur trząsł się niemiłosiernie. Drżał o w nim wszystko: fotele, szklanki, wyraźnie wyginały się skrzydła. I wtedy w pewnym momencie od sufitu odpadł kawałek blaszanego poszycia z neonem "wyjście awaryjne" i zawisł swobodnie dyndając nad głowami jakichś pasażerów. W samolocie zaległa cisza, ale po kilku chwilach krępującej ciszy ktoś nie wytrzymał i zawołał stewardessę. Ta przyszł a, poprawiła, uśmiechnęła się szeroko i poszła. Tak jakby zdarzało się to codziennie.
Aha --- to nieprawda, jak mnie ostrzegano w Polsce przed wyjazdem, że w rosyjskich samolotach są miejsca stojące, a sześćdziesięcioletnie stewardessy nalewają podróżnym zupę z wiader.
Sam Irkuck natomiast bardzo mnie zadziwił. Nawet nie mogę powiedzieć, że rozczarował. Po prostu zadziwił. Słyszałem wcześniej wiele opinii o wszechobecnym brudzie i bałaganie w Rosji, ale jednak czegoś takiego się nie spodziewałem. W największym skrócie mogę to ująć tak: takiego brudu, zaniedbania i prowizorki jeszcze nigdy nie widziałem. Wyjście z lotniska zagradza blaszana brama zamykana na kłódkę. Autobusy komunikacji miejskiej to brudne, chyba ponadtrzydziestoletnie wraki zł ożone do kupy dzięki gumie do żucia i kłębkowi sznurka. Wiele z nich jeździ pozbawionych części blach, dzięki czemu widać jak im silnik pracuje i można obejrzeć ślady prowizorycznych napraw dokonanych przy pomocy kawałków drutu. W środku natomiast taki brud i ślady zniszczeń, że strach czegokolwiek dotknąć, aby nie dostać tężca.
Na ulicach nigdzie nie widziałem kanalizacji odprowadzającej wodę deszczową, więc wielkie kałuże zalegają tam po deszczach tak długo, aż w końcu uschną. I w tym wszystkim chodzą ludzie, jeżdżą samochody. W całym mieście nie widziałem ani metra normalnego chodnika. Wszyskie "chodniki" to po prostu wylany byle jak i w pośpiechu asfalt, w któ rym niemal "zatopione" są nieliczne tam drzewa. W samym centrum miasta, tuż przy głównym parku i siedzibie władz Obwodu Irkuckiego straszy jakaś wielka niedokończona budowla. Zarzucona dobrych kilkanaście lat temu, bo z nieotynkowanych ścian i otworów okiennych sterczą pordzewiałe pręty, odpadają kawałki cegieł. A całość otoczona betonowym płotem, na którym wymalowane są reklamy instytutu architektury Uniwersytetu w Irkucku...
Stare miasto w Irkucku jest potencjalnie bardzo ładne. Mnóstwo starych drewnianych domków pamiętających początki naszego wieku, a może i jeszcze starszych. Ale to wszystko jest tak koszmarnie brudne i zapuszczone, że aż przykro patrzeć. Te domki, nie remontowane chyba od czasów carskich, po prostu się walą. Widziałem jeden z nich, mocno już przechylony, ale podparty jakąś prowizoryczną belką. Dzięki temu jeszcze trochę postoi. Chyba jedyne co tam zadbane, to park z pomnikiem Lenina.
Miałem też okazję poznać Rosję urzędową. A to dlatego, że istnieje w Rosji obowiązek meldowania się cudzoziemców najdalej w trzy dni po przyjeździe. Poszliśmy więc do właściwego urzędu, a tam już długa kolejka ludzi czekających na jego otwarcie. W końcu jakaś nabzdyczona urzędniczka otworzyła drzwi i rozpoczęła swój dzień w pracy od tego, że nakrzyczała na klientów, że jej czas zabierają, a ona nie ma czasu i ochoty zajmować się ich sprawami. Nam, cudzoziemcom, również się od niej dostało.
Zadziwiające jest, jak wiele bzdur z minionych czasów ostało się w tym kraju, zwłaszcza w urzędach państwowych. Spotkaliśmy się tutaj z totalnym lekceważeniem ze strony znudzonych urzędników, którzy z rozbrajającą szczerością mówili nam, że owszszem, zajmują się takimi sprawami, ale tylko w poniedziałki i czwartki, a że jest akutat piątek, to nic z tego. Udało nam się w końcu wychodzić ten meldunek, ale załatwienie tej głupiej pieczątki na wizie zajęło nam ponad pięć godzin, gdyż ciągle nas odsyłano od urzędu do urzędu. Widzieliśmy przy tym scenki, jakich nie ma nawet w filmie "Alternatywy 4"': wielkie drewniane biurko stojące na samym środku mrocznego korytarza, a przy nim starszy pan czytający książkę (ciekawe, na czym polegała jego praca); dwie urzędniczki w jakimś pokoju gadające i popijające herbatę podczas gdy przed ich pokojem spora kolejka ludzi zdaje się na nie czekać; obrzybliwe korytarze, na których za popielniczki robią słoiki wypełnione piaskiem, przymocowane drutem do barierki.
Z Irkucka ruszyliśmy w stronę Sajanów --- gór, które są celem pierwszego etapu naszej podróży. Wczoraj wieczorem dotarliśmy pociągiem nad Bajkał, przy którym przenocowaliśmy a dzisiaj ruszamy dalej na zachód do miejscowości Orlik, w którym rozpoczniemy wędrówkę górską. Tak właśnie znalazłem się na wspomnianym przystanku autobusowym, a Rosjanin dawno już sobie poszedł najwyraźniej znudzony dziwnymi robaczkami pisanymi alfabetem łacińskim.

Michał Gulczyński

© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki