W 1990 roku zachciało mi się jechać do Ameryki. Marzyło mi się Peru.
Nic z tego nie wyszło, ale marzenia pozostały. Traf chciał, że
dziewięć lat później firma, niczego nie świadoma, spełniła w pewnym
stopniu to marzenie. Poleciałem do USA.
Mój Amerykański Sen zaczął się w Gdańsku. Samolot do Warszawy. Na
Okęciu miałem 30 minut na przesiadkę. Pierwszy raz podróżowałem w ten
sposób. Wszystko było nowe. Co prawda latałem wcześniej samolotami,
ale nie przez Okęcie i bez przekraczania granicy. Bramki, odprawa,
pilnowanie bagażu, który chcieli odprawić gdzie indziej, sklepy wolnocłowe,
samolot, siedzenie, wyyyyyydech.
- Sok czy szampan?! - stewardesa przywraca do rzeczywistości,
podsuwając pod nos tacę ze szkłem. Hm, ciekawie się zapowiada.
Start. Jakże inny niż w Gdańsku. Ziemia znika pod grubym dywanem
chmur. Piękna stewardesa znów się pojawia, tym razem z bufetem na kółkach.
Zaczynam testowanie whisky. Jakaś przekąska. Po którymś z kolei
dzwonieniu proponuję, by mi zrobiła drinka w szklance od soku (0,3 l),
a nie w koktailówce (0,1 l). Broni się, że jej tak nie wolno. Zasady
obsługi, etc. Przechodząc ze Szkockiej na Irlandzką - tłumaczę, ze
strasznie żal mi jej pięknych nóg i że bez sensu jest tak biegać.
Gdzieś tak nad MRU dała się przekonać.
Holandia, wybrzeże Irlandii, odlot nad Atlantykiem, klinik nad
Halifaxem, Lotnisko Kennedy'ego. W oddali Manhattan, tuż za wodą
zatoki Brooklyn. Szybka przesiadka z LOT-u na PANAM i znów w
powietrzu. W Polsce jest północ, tutaj 18. Złapałem trzy godziny snu.
Gdy się obudziłem pierwsze wrażenie było makabryczne: lecę w dół,
tysiące gwiazd wiruje - kac gigant! Ludzie umieram! Nie... to
rzeczywistość. Robimy pętlę nad Miami, podchodząc do lądowania. I to
nie gwiazdy, a światła miast powiększające się w niesamowitym tempie.
Lotnisko, bagaże, wychodzę z budynku na zewnątrz i ... efekt taki,
jakby ktoś we mnie rzucił poduszką. +35°C o godz. 22 i nawet marzenia
o jakimkolwiek wiaterku wyparowały tu wraz z wodą. W hotelu padłem jak
zabity. W Polsce jest już godz. 5 rano. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Obudziłem się w miarę wypoczęty. Patrzę na zegarek - godz. 9:30. Jeść się chce, pić jeszcze bardziej. Ogolony, wykąpany, odsłaniam okno. Ciemno. Cóż, różnica czasu. Schodzę do recepcji. Na zegarze godz. 4:00. Zakląłem. Obudziłem szaro - beżowego mieszańca w recepcji i pytam, czy coś jest otwarte. Widząc zdziwienie w jego spojrzeniu, upewniam się czy coś zrozumiał z mojego polsko - angielskiego bełkotu. Zrozumiał, i to dobrze, czego wyrazem był nieokreślony ruch palca koło czoła. Zaczynam inaczej:
No tak. Na Statoil nawet babcia robi zakupy. Biorąc poprawkę na
porę nocy, idę ubrany po ludzku, w dżinsach i flaneli. Ciemno, pusto.
Nieee ... już nie jest pusto. Z piskiem opon hamuje policyjny
krążownik szos. Na pytania padające z prędkością serii z rkm-u nawet
nie silę się na tłumaczenie. Wyjmuję paszport i pokazuję na zegarek.
- Aa, lunch
Policjant, w przeciwieństwie do polskich, wykazuje się
inteligencją, czym wzbudza moje uznanie. M - Gas station, 15 min. No,
30 min. I pokazuje sześciopasmówkę niknącą w mroku. Odjechali.
Dochodzę do skrzyżowania. Pisk opon i ... to samo. Tyle tylko, że na
końcu powiedzieli: 20 min. Po kolejnych paru minutach widzę następny
patrol. Sam podchodzę i pytam o ichniego cepeena. Znów pokazują
prosto. Kilometr dalej dotarłem do hali wielkości Netta i dwóch
dystrybutorów paliwa.
Z nocnej wycieczki wyciągnąłem jeden wniosek. Otóż zaobserwowałem, że
Policja nie zatrzymywała tych, co biegali. Było to dość istotne.
W Hotelu, po śniadaniu - pierwsza radość. Statek ma opóźnienie 24 h.
Mam dzień dla siebie. Temperatura nieco się podniosła - trochę więcej
niż po przylocie. Toteż zmieniam wersję stroju i ruszam zwiedzać
okolicę. Wygląda to mniej więcej tak samo. Wielopasmówka, pod kątem
prostym do niej na przemian ulica, kanał, ulica, kanał. A pomiędzy
nimi domki. Tego typu, co tak malowniczo latają w trąbach
powietrznych. Przed każdym domkiem, z jednej strony, ze dwa samochody,
a z drugiej dwa jachty i motorówka do wypraw po zakupy.
Przeszedłem jeden kwartał po głównych ulicach. Drobiazg 5x5 km. Jeden
kompleks sklepów, jakieś biurowce, dwa kościoły i pierońskie domki.
Bez samochodu to nie zwiedzanie. Wróciłem ciemna nocą ... w Polsce.
Czyli na podwieczorek: zjadłem coś, co się ruszało i było posypane
chipsami. Na zakończenie dnia wybrałem najwyższy budynek w okolicy:
Hotel Hilton. Na górze knajpa z ruchomą podłogą. Panorama taaka,
zdjęcia wyszły, nic nie zamówiłem, bo przelicznik niezbyt sprzyjający.
Wróciłem do siebie.
Następnego dnia szaro - beżowy już się nie dziwił, gdy zobaczył mnie o
godz. 3 rano. Poszedłem "biegać". Wszystko zamknięte, ale
plaża nie. Atlantyk, co prawda, miał tylko 22°C i napisy nie zalecały
kąpieli, ale porównując to z Bałtykiem ... Cóż. W pierwszych
promieniach wschodzącego słońca rzuciłem się do wody i ...wyrzuciłem
się z wody na brzeg. Jakieś 50 metrów ode mnie, podświetlony słońcem,
przemykał tuz pod powierzchnią szary kształt. "Szczęki 18" z
Krokowcem w roli głównej - pomyślałem. Po paru minutach musiałem
zweryfikować diagnozę. - To nie "Szczęki". To "Powrót
do Edenu". Jakiś zbłąkany aligator pływał sobie spokojnie wzdłuż
plaży. Cóż, to tylko Ameryka.
Śniadanie, statek, praca, odsypianie nieprzespanych nocy. I ... do
samolotu na 24 h wolnego. Brak wolnych miejsc wcześniej.
Wieczorem, poprzedniego dnia poszedłem do centrum nurkowego, które było w sąsiedztwie hotelu. Powiedziałem, że nie mam przy sobie papierów,
mam pieniądze i interesuje mnie rafa i wraki. Gość wysłuchał, pokiwał
głową i zaciągnął mnie na swój stateczek. Pokazał sprzęt i poprosił: -
Przygotuj się do nurkowania. Skręciłem jak należy. Przywiązał linkę i
...wyrzucił go za burtę.
Tu jest ręcznik - dał mi 4 m2 frote - a teraz go przynieś na pokład.
Zdjąłem buty, koszulkę i zanurkowałem. Było z 8 metrów głębokości + "niespodzianka" w postaci
zakręconej butli. Tak się w pierwszym momencie zassałem, że mi
pośladki policzki wydęły. Ale sprzęt wyłowiłem.
- Jutro o 8 -skwitował ten sprawdzian i wystawił kwit za pobraną zaliczkę.
Rano, tzn. w środku nocy, konsumując zapobiegliwie zgromadzone amciu,
siedziałem twarzą do łun na zachodzie, podziwiając paletę barw. Za
plecami wschodziło słońce, przede mną płonęły bagna Everglades. Po raz
pierwszy żałowałem, że nie mam kamery. Zdjęcia nie oddadzą tego
efektu.
8:00. Wypływamy. Pierwsze nurkowanie rozczarowało. Szybko się
wynurzamy. Po dłuższej kłótni (prócz mnie jest jeszcze trzech klientów) płyniemy na rafę. Jedyne, co można stwierdzić, to fakt, iż filmy
pokazujące życie na rafie, to tylko 40% tego wrażenia, jakie się
odbiera pływając między tym wszystkim. Nie wiadomo, czy uciekać, bo
wszystko w koło albo gryzące, albo jadowite, czy też otworzyć usta z
wrażenia i tak trwać w tej tęczy otaczającej człowieka dookoła. Z
żalem wynurzamy się. Z jeszcze większym żalem na pełnym gazie wracamy
do portu. Idzie sztorm.
Z drinkiem w ręku, w przytulnym pokoju hotelowym, piszę kartki do
wszystkich znajomych. Za oknem sztorm. W ciągu godziny temperatura
spadła do +10°C, dmucha, zacina deszczem. A w środku MTV, bourbon, błogość wspomnień po wrażeniach z rafy.
Głośne zgrzyty podrywają mnie z fotela. Za oknem samochody ustawiają
się jeden za drugim ... pchane wiatrem. Jeden ustawiony fordewindem
odjechał bez kierowcy! - Aparat! - krzyknąłem sam do siebie i zamarłem
w pół ruchu. Na wysokości mojej twarzy, a stałem na drugim piętrze,
przeleciała palma z korzeniami. - Przesada! - pomyślałem. Ta leciała
wzdłuż budynku. Jak następna przyleci prostopadle, to razem z nią i
sąsiadem zza ściany trafię w przyspieszonym tempie do baru.
- Bar! Myśl, jak zbawienie. Jest tu patio. Z czterech stron ściany.
Siadam wśród stada emerytów: średnio 60 lat, 180 cm w pasie, biust 5
(u facetów), babcie gdzieś poszły. Zamawiam piwo - 0, 33 l, lighte,
9,5% ekstraktu, 2,8% alc, 3,55$. Przy tym jednym piwie wytrwałem dwie
godziny, aż przestało dmuchać. W międzyczasie dowiedziałem się, że
Take easy. It is storm only, no twister
(Spokojnie. To tylko sztorm, nie tajfun.)
Potem przez godzinę słuchałem o tajfunach, latających domach, pływających samochodach, etc.
Zmieniłem lokal. Piwo tańsze o 5 centów i towarzystwo młodsze o 30 lat. Wytrwałem do 4 nad ranem, polskiego czasu. O 10 naszego czasu wróciłem na ostatnie piwo w USA, czym wzbudziłem entuzjazm właściciela, orkiestry i "ryczących czterdziestek", co zostały w barze z racji braku innego towarzystwa. Nie ma się co dziwić. Była 4 ichniego czasu, a ja wściekle głodny. Wieje tylko 80 km/h. Leje tak, że nawet sobie nie wyobrażamy. Deszcz miał jedną zaletę: ugasił pożar bagien. Wytrwałem do końca. O 6 zamknęli bar.
O 9 rano odjechałem do Miami. Manhattan, Atlantyk, Kopenhaga, Goleniów.
Pierwsze, co zrobiłem w Szczecinie, to zjadłem kanapkę z rokpolem. Na ich chipsach z sałatą, żołądek odmówił mi posłuszeństwa. Sny snami, ale nie ma to jak w domu.
Paweł Dżugan