Zdecydowaliśmy się na wyjazd w ostatniej chwili, toteż pakowanie, zakupy, ubezpieczenie załatwialiśmy w dzień wyjazdu. Nerwówka jednak zakończyła się pomyślnie i całą piątką zdążyliśmy na przemyski pociąg. Tomek, Michał, Jacek, Wojtek i ja - rodzynka. W Przemyślu zafascynowała nas w pewien sposób atmosfera typowego ruskiego bazaru, z tysiącem najprzeróżniejszych rupieci. Tak bardzo tchnącym niesamowitym kiczem i tandetą stadionów już się w Szczecinie nie spotyka, więc dopiero po spędzeniu tam kilku godzin ruszyliśmy do Iwano-Frankowska. Sześciogodzinna podróż dusznym autobusem urozmaicona była pięknymi krajobrazami oraz innymi niespodziankami, np. nagle gdzieś w szczerym polu skończył się asfalt, jechaliśmy wyboistą polną drogą i znowu asfalt pojawił się tak nagle jak się skończył. Dziękowałam w duchu że akurat trafiliśmy na słoneczny dzień, bo kierowca powiedział, że gdyby padało to nie dałoby się tego odcinka przejechać i po prostu by sobie nie pojechał.
W Iwano-Frankowsku złapaliśmy pociąg do Kołomyji, i chociaż była to najkrótsza podróż (1 godz.), to jednak najbardziej emocjonująca i niezapomniana. Ja akurat jechałam ukraińskim pociągiem po raz pierwszy, więc pewnym szokiem był dla mnie widok do połowy już opróżnionych butelek po wódce na każdym stoliczku i zupełny brak skrępowania tym faktem. Usiedliśmy na przeciwko trzech naszych rówieśników, chłopaków bardzo zniszczonych, wyglądających o wiele starzej niż są naprawdę. Gdy poczęstowaliśmy ich chlebem z pasztetem, odpowiedzieli po prostu że bez popicia to oni nie jedzą... wyjęli wódkę (ostry smak tego samogonu samoistnie wywołał łzy w naszych oczach...). Wyjęli też na stolik wszystko co ze sobą wieźli - placki, ciasta, sałatki i impreza błyskawicznie się rozkręciła i w świetnej, bardzo ciepłej atmosferze dojechaliśmy do celu. Nie mogliśmy odżałować, ze jedziemy tylko godzinę, smutno było się rozstawać.
Chłopaki ci jako pierwsi ze spotykanych przez nas ludzi zwrócili uwagę na nasze... białe zęby. Na początku nas to śmieszyło, później jednak wprawiało czasem w przygnębienie lub zażenowanie: te częste uwagi, wypowiadane ze smutkiem, że nie mamy złotych zębów...
Z Kołomyi po 2 godz. rajdzie taksówką (kiedy to przez dziury na drodze o mało nie straciliśmy tych białych zębów) znaleźliśmy się w Dzembronii, ostatniej osadzie ludzkiej przez wejściem na szlak (określenie trochę na wyrost, bo w Czarnohorze po prostu nie ma szlaków). Była 3 w nocy, przespaliśmy się więc w jakiejś drewnianej budce przy drodze, która rano okazała się przystankiem autobusowym. Michał przyniósł chleb domowej roboty (w sklepie nie sprzedają, ludzie raz w tygodniu sami pieką) i ruszyliśmy w góry. Kierowaliśmy się na Popa Iwana, na szagę przedzierając się przez gęsty las, kilka godzin pod górę. Właśnie - dokładnie nie wiedzieliśmy jak mamy iść, wiedzieliśmy tylko jedno: pod górę. Na pierwszy nocleg rozbiliśmy się na wysokości ok. 1800m npm, na małej polance gdzie wiało troszkę mniej niż wszędzie. Noce były jeszcze w maju bardzo zimne, z ostrymi, silnymi wiatrami. Udało się na szczęście rozpalić ognisko i siedzieliśmy przy nim dość długo, nie chcąc włazić do zimnych namiotów.
Drugi dzień w górach rozpoczęliśmy od stromego podejścia na przełęcz, skąd miały być już dwa kroki na Popa Iwana. Po wejściu na przełęcz okazało się jednak, że może być to wyprawa niebezpieczna z powodu głębokiego, mokrego śniegu na drodze, na który nie byliśmy przygotowani. Poza tym tam nie ma szlaków, więc pchać się w ten śnieg byłoby tez nierozsądne i nieodpowiedzialne. Musieliśmy więc skapitulować i tylko powiedzieć sobie, że jeszcze kiedyś na Popa wrócimy. Poszliśmy więc w przeciwna stronę, kierując się do opustoszałej chatki w dolince. Chłopaki większość drogi zjechali po śniegu na plecakach (mi strach nie pozwolił na tę frajdę), często też po zjechaniu wracali pod górę i zjeżdżali znowu, co sprawiało im trudną do opisania radochę. I tak bawiąc się przez cały dzień doszliśmy do chatki pasterskiej na kolejny nocleg. Dym z rozpalonego w środku ogniska za bardzo nie miał jak uchodzić na zewnątrz, praktycznie więc wędziliśmy się tam przez pół nocy, było nam jednak ciepło i tylko to się liczyło. Wtedy tez zebrało się nam na śpiewanie i marudzenie że nie ma gitary ( Śledziku, gdzieś Ty wtedy był?!). Po wyczerpaniu repertuaru z niechęcią poszliśmy spać - nie chciało się nam odchodzić od ognia, bo w drugiej izbie było bardzo zimno i strasznie wiało przez szpary w drewnianych ścianach. Rozbiliśmy więc namiot w środku w chatce i zadowoleni zasnęliśmy.
Poniedziałek 10 maja był przepięknym słonecznym dniem i przeszliśmy wtedy ok. 8 godzin granią. Czasami ostre podejścia, czasami łagodnie jak w Bieszczadach, calutki czas pięknie. Zapierające dech widoki, wszędzie góry, świadomość że w promieniu kilkunastu kilometrów i przynajmniej 2 dni drogi nie ma żywej duszy oraz fascynująca przyroda, widok jej niebezpieczeństw ale i łagodności zarazem - oto moje wspomnienia z tego dnia. Byliśmy tacy maleńcy pośrodku tych wielkich, potężnych gór... Czułam się wolna, spokojna, szczęśliwa.
Szliśmy wzdłuż dawnej granicy II Rzeczypospolitej ze Słowacją, słupki graniczne z lat 20-tych wyznaczały nam szlak. Idąc mijaliśmy dawne okopy z I wojny światowej, fragmenty pordzewiałych drutów kolczastych.
Dopiero wieczorem zaczęło wiać i chmurzyć się.
Rozbiliśmy się w dolince obok Jeziorka Niesamowitego,
otoczonego ośnieżonymi górkami z których oczywiście
chłopaki nie odmówili sobie przyjemności pozjeżdżać
(a ja tylko stałam na dole i myślałam który z nich
skończy w jeziorku...). Rano chcieliśmy zdobyć
Howerlę, najwyższy szczyt Czarnohory. Wieczorem wiało
już mocno, musieliśmy gotować w namiocie bo na zewnątrz
przewracały się maszynki i nie dało się
rozpalić ogniska. W nocy baliśmy się żeby nas nie
zwiało, wiatr dął niemiłosiernie i wyrwał większą
ilość śledzi - gdyby nas nie było w środku, namiot by
sobie odfrunął.
Rano - mgła jak mleko, postanowiliśmy odczekać, leżąc
skuleni w śpiworach i czekając na cud (czyt.: na przejaśnienie
i ustanie wietrzyska). Nie doczekaliśmy się jednak,
i ok. 15 postanowiliśmy schodzić na dół.
Znowu pogoda przekreśliła nam plany, nie mogliśmy
jednak ryzykować. I znowu pozostało tylko powiedzieć
sobie, że jeszcze Howerla będzie kiedyś tam nasza.
Schodziliśmy ok. 4 godz, znowu na szagę przez las. I znowu nie wiedzieliśmy dokładnie jak iść, znaliśmy tylko kierunek: byle w dół. Gałęzie smagały i drapały nas po twarzach, co chwilę zapadaliśmy się w mokrym śniegu i kilka razy musieliśmy przechodzić przez wijący się potok. Znosiliśmy drzewa, gałęzie i jakoś udawało się zbudować prowizoryczny mostek.. I kiedy już widzieliśmy szosę i zdawało się, że już za chwilę skończy się to męczące zejście, natura zostawiła nam "najlepszą" niespodziankę właśnie na sam koniec: przeprawa przez Prut. Prut miał w tym miejscu ok. 15m szerokości, bardzo silny prąd i nikomu nie uśmiechała się kąpiel w lodowatej wodzie. Tu chłopakom należą się brawa: w ruch poszły siekiery i z wszystkiego co się dało zmajstrowali most. I pomimo tego, że każdy niestety i tak wpadł przy tej pracy do wody, najcenniejsze (czyli ja i plecaki) pozostało suche. Potem przeszliśmy szosą 5kil. i zauważyliśmy dużą pustą willę. Pani mieszkająca w baraku obok (jak się okazało sama pilnująca okolicznych stawów) miała klucze do willi, której dawno temu też pilnowała i których nikt jej nie zabrał pomimo zmiany właścicieli. I dzięki temu mieliśmy iście królewski nocleg: duża izba z piecem, cieplutko i sucho. Pani pomogła nam narąbać drzewa i przyniosła chleba, którego bardzo nam się chciało od czterech dni. Wysuszyliśmy rzeczy, wygrzaliśmy się za wszystkie czasy. Było wspaniale.
Rankiem podjechaliśmy typowym, zdezelowanym ale masywnym "ruskim wozem" 13 kilometrów do Worochty, gdzie najedliśmy się kartoszków w głównej knajpie i miejscu towarzyskich spotkań mieszkańców wioski: obskurnej, ogromnej i ciemnej sali z ceratowymi obrusami, przy których panowie i panie popijają wódeczkę z musztardówek. Też niesamowity, nie spotykany już u nas klimat.
Stamtąd pojechaliśmy do Lwowa. Po wejściu do pociągu ogarnął nas mimowolny histeryczny (i na szczęście zduszony w sobie) śmiech - rezultat rozpaczliwego widoku jaki ujrzeliśmy: w długim pociągu bez przedziałów siedziało kilkadziesiąt kobiet w chustach, ze smutnymi, zniszczonymi i bardzo zmęczonymi twarzami. Wszystkie wyglądały bardzo staro, chusty, wielkie siaty z wszelakim towarem w spracowanych dłoniach i zmęczenie w oczach dodawały im co najmniej kilka lat. Nie omieszkały pożartować z nami, że mają piękne córki na wydaniu które wszystko by dały za męża Polaka itp. Oraz oczywiście wzmianki o białych zębach... Cały pociąg przypominał mi sceny z filmu "Zakazane piosenki": tłok, kobiety i dzieciaki z waflami, cukierkami i różnymi drobiazgami na sprzedaż, przeciskające się i wykrzykujące ceny; inne siedzące z tymi siatkami z których wystają najprzeróżniejsze rzeczy, kawały wędlin i różnych kiełbas. Brakowało tylko gęsi pochowanych w torbach...
We Lwowie kilka godzin które mieliśmy spędziliśmy na niesamowitym
Cmentarzu Łyczakowskim, jednak na opisanie
jego atmosfery i wspaniałości nie starczyłoby tu miejsca.
Wtedy tez zakochałam się we Lwowie.
Wracając do Szczecina zahaczyliśmy jeszcze o Pieniny (Tomek, Jacek i ja), jednak po raz trzeci pogoda
pokrzyżowała nam plany i pozwoliła spędzić tam tylko
jeden dzień.
Zmęczeni, ale pełni wrażeń i nowych doświadczeń, zafascynowani Ukrainą i jej mieszkańcami (a ja dodatkowo jeszcze pod wrażeniem Lwowa i Cmentarza) wróciliśmy do domu. Teraz to tylko kwestia czasu, kiedy pojedziemy tam znowu...
Marta Stachowska