Wisconsin jest ładnym stanem. Nie jest to, co prawda, piękno zapierające dech w piersiach, ale podróż przez zalesiony, pokryty gęstą siecią jezior teren, naprawdę sprawia wiele przyjemności. Brakuje tu wielkomiejskiego zgiełku, gdyż nawet stolica stanu: Madison, przypomina dużą leniwą osadę miejską, całkiem zresztą interesującą, ale z pewnością daleko jej do turystycznej Mekki.
W samym środku tego spokojnego, nieco apatycznego stanu mieści się niewielka miejscowość Spring Green. Nie zasługiwałaby ona na większe zainteresowanie, gdyby nie fakt, że w jej pobliżu znajduje się niezwykła kamienna rezydencja zaprojektowana przez samego Franka Lloyda Wrighta. Wright urodził się w Wisconsin i był bardzo związany ze swym rodzinnym stanem. Rezydencja, którą wybudował tu w 1911r. była dla niego nie tylko mieszkaniem, ale i pracownią, a w końcu i grobowcem, gdyż tu właśnie został pochowany. Nazwa domu - Taliesin East - pochodzi od nazwiska legendarnego walijskiego barda (architekt miał walijskich przodków) opiewającego w IV w. sztukę i jej twórców. Budowę Taliesinu Wright rozpoczął tuż po powrocie z Europy, gdzie pojechał z Mrs. Cheney, kobietą, dla której zostawił żonę i sześcioro dzieci. W Spring Green miał z nią rozpocząć nowy etap życia. Niestety właśnie tu zarówno ona, jak i jej dwoje dzieci zostali zamordowani przez oszalałego służącego
Taliesin jest doskonałym przykładem propagowanej przez Wrighta architektury preryjnej, która zakładała ścisłe współbrzmienie domu z otoczeniem. Idea ta wywodzi się z Japonii, gdzie wszelka działalność budowlana od wieków wydaje się jakby wtopiona w krajobraz. W Taliesinie nie brakuje motywów dalekowschodnich, wskazujących wyraźnie skąd architekt czerpał inspirację. Frank Lloyd użył do budowy lokalnego nieobrobionego kamienia, a całość zaprojektował tak, że trudno się oprzeć wrażeniu iż dom powstał raczej samoistnie, niż wybudowany ludzką ręką. Sam Wright, który darzył Taliesin szczególnym sentymentem, zwykł mawiać: "Za każdym razem wracam tu z poczuciem, że nie ma miejsca lepszego niż to".
Spring Green miało szczęście do niezwykłych ludzi, a dzięki nim do niezwykłych miejsc. Drugim, obok Taliesinu, pozostawiającym niezapomniane wrażenie jest Dom na Skale (House on the Rock). Trudno zresztą nazwać go domem, w każdym razie mieszkalnym. Po kilku godzinach błądzenia po niezliczonych zakamarkach tego niezwykłego miejsca, nabiera się przekonania, że oto ziściło się marzenie z dzieciństwa i zupełnie niespodziewanie znaleźliśmy się w Akademii Pana Kleksa. Jan Brzechwa nigdy co prawda nie był w Wisconsin, nigdy nie widział Domu na Skale, ale gdyby był, nie mógłby odnieść innego wrażenia, niż to którego sama doświadczyłam. Alex Jordan - twórca tego domostwa zrealizował w rzeczywistości to, co Jan Brzechwa przelał na papier.
Samo wejście jest jeszcze całkiem niewinne: nieco tajemniczy ogród, a potem interesująco urządzona kuchnia połączona z salonem, trochę przywodząca na myśl projekty Wrighta (którego duch wciąż krąży nad okolicą). Ale potem... Dom na Skale wciąga w labirynt przedziwnych pomieszczeń pełnych drogocennych kolekcji zgromadzonych przez Alexa Jordana. Jest tam cała uliczka z XIX w. wraz z drzewami, pod którymi można usiąść, domami, latarniami. Spacerując można zaglądać w mijane wystawy sklepowe wypełnione starą porcelaną, zegarami, bronią... Jest też olbrzymia hala, kubaturą przywodząca na myśl hale sportowe, wypełniona potwornym, olbrzymim cielskiem wieloryba, a tuż obok pasaż z pamiątkami z Titanica. Pokój Nieskończoności - kilkunastometrowy taras, którego ściany wykonane są z 3 tys. szklanych płytek, oferujący majestatyczny widok na położoną poniżej Dolinę Wyoming. No i jeszcze oryginalna karmela z przełomu wieków, na którą składa się 269 drewnianych figurek wirujących w rytm walca. Albo orkiestra chińskich Mandarynów z poważnymi uroczystymi minami wykonującymi niecodzienny koncert. Błąkałam się po tym domu z szeroko otwartymi oczyma dziecka, którym stałam się z powrotem na ten jeden dzień. Błąkałam się zupełnie bezwiednie poddając się huśtawce nastrojów, której poddawał mnie Alex Jordan: poczynając od zdumienia, radości, tęsknoty aż do lęku. Bez najmniejszej trudności, niczym szarlatan, żonglował moimi emocjami bez próby protestu z mojej strony.
Po raz drugi takiego gwałtownego skoku nastrojów doświadczyłam już w warunkach naturalnych kiedy w ciągu zaledwie kilku godzin przekroczyłam granice nie tylko dwóch stanów, Nevady i Arizony, ale także dwóch rzeczywistości: cywilizacji i natury.
Pierwszym dłuższym przystankiem w mojej podróży przez Stany było Las Vegas. Opuszczając granice Kalifornii i zbliżając się do L.V. krajobraz stopniowo "spłaszcza się", aż do momentu gdy dojeżdżając do miasta robi się równy jak powierzchnia wyschniętego jeziora. Nagle, na tym pustynnym płaskowyżu pojawiły się pojedyncze światła, które rozmnażały się wprost proporcjonalnie do zmniejszającej się odległości. Niedługo potem dojrzałam pierwsze neony i wtedy nie miałam już najmniejszej wątpliwości, że zbliżałam się do Świątyni Hazardu. Nie jechałam tam aby zbić fortunę, czy wziąć ślub, ale z ciekawości jak wygląda kolejne niezwykłe miejsce wyłonione wprost z wyobraźni. Alex Jordan zaprojektował w Wisconsin niezapomniany dom, a Bugsy Siegel całe miasto na piaskach pustyni w Nevadzie. I mimo faktu, iż tak wiele dzieliło biznesmena i gangstera, którym był Bugsy, to przede wszystkim łączyła ich odwaga w urzeczywistnianiu rzeczy szalonych, ale wspaniałych jednocześnie.
Czy Las Vegas jest piękne? Nie, ale fascynuje. Fascynuje kiczem w najlepszym wydaniu. Nigdy wcześniej nie pojęłam tak jasno do czego zdolny jest człowiek, aby zwabić innych do wydawania pieniędzy. Pieniądze wydaje się w L.V. od lat niezmiennie tak samo. Pomijając kaplice (gdzie za minimum 100$ można dostąpić rozkoszy małżeńskich) tudzież domy publiczne (oferujące za porównywalne stawki rozkosze pozamałżeńskie), w L.V. pieniądze się przede wszystkim przegrywa. Nie jest ważne w co się przegrywa (w końcu liczba gier losowych jest ograniczona) ważne GDZIE się przegrywa. Dzięki temu nie ruszając się z miasta można zobaczyć - o ile zdoła się oderwać wzrok od Jednorękiego Bandyty - Monaco, Wenecję czy Nowy Jork.
Dla miłośników historii: Luxor - współczesna piramida, ze szczytu której płynie w powietrze najsilniejszy uzyskany słup światła symbolizujący wznoszącą się prosto do nieba duszę faraona. W środku straszy laserowym spojrzeniem XX-wieczny Sfinks, wszystko kapie od "złota", wokół rosną sztuczne palmy, a z leniwe przechadzającymi się Egipcjanami można zrobić sobie zdjęcie. Tuż obok jest Excalibur - "średniowieczne" zamczysko, któremu nie brakuje ani zwodzonego mostu, ani okratowanych bram, ani blankowań, zaś liczba wież z powodzeniem wystarczyłaby na wyposażenie trzech innych warowni. Wszystkiego ci tutaj dostatek oprócz dobrego smaku, ale na tym właśnie polega urok tego miasta.
Oszołomiło mnie Las Vegas, podobnie jak w House on the Rock miałam poczucie, że powstało coś nie do końca zgodne z prawidłami logiki. A powstało dlatego, że obaj pomysłodawcy mieli w sobie to dziecięce przekonanie, że wszystko jest możliwe jeśli się tego bardzo chce. I czuje się tam muśnięcie szaleństwa, ale i wielkości.
Wróciłam do samochodu wyczerpana, ale pełna wrażeń. Nie wiem kiedy zasnęłam.... rano poczułam silne szarpnięcie za ramię i dobitne stwierdzenie: - Wstawaj Wielki Kanion!
- Wielki Kanion? - Usiłowałam zebrać myśli, przecież dopiero co byłam w Las Vegas. Wyjrzałam przez okno. Staliśmy w niewielkim iglastym zagajniku, słońce prażyło pomimo wczesnych godzin rannych, ptaki ćwierkały, a tuż obok stała drewniana chata, gdzie można było wziąć prysznic i wyprać ubranie. Ani śladu neonów, palm i zgiełku ulic. Ani śladu Las Vegas? Wtedy powoli zaczęła docierać do mnie świadomość, że właśnie spełnia się jedno z moich największych marzeń. Byłam w Kanionie. Pozbierałam się, aby jak najszybciej napoić wzrok jednym z Cudów Tego Świata.
Zgodnie z zaleceniami i zdrowym rozsądkiem należało zaopatrzyć się w dużą ilość wody, koszulę z długim rękawem i czapkę na głowę oraz zapamiętać, że powrót zajmuje dwa razy więcej czasu niż zejście. "Co roku od przegrzania umiera ponad 100 ludzi", głosiły ostrzeżenia, nie sądzę aby umieszczone były tylko na postrach. Kanion jakkolwiek urzekający swym pięknem, jest jednak miejscem wymagającym respektu. Jego środowisko nie jest szczególnie przyjazne. Wciąż wchodzi się w palącym słońcu z niewielką możliwością schowania się w cieniu. Krajobraz jest skalisty, półpustynny, gdy zeszłam już na tyle nisko, że trzeba było wracać, usiadłam na skale i spojrzałam na przełęcz, która rozpościerała się poniżej. Cały krajobraz był zupełnie nieruchomy. Nie było czuć najmniejszego powiewu wiatru, chmury na niebie stały w bezruchu. Poczułam się jakbym była w innym wymiarze. Wokół mnie totalna cisza przerywana z rzadka cykaniem świerszczy. Tylko one przypominały, że to rzeczywistość nie sen. Nagle nad przełęczą, nie wiadomo skąd pojawił się krążący orzeł...
Spełniło się jedno z moich marzeń. Byłam w Kanionie. I nie tylko. Przejechałam wszerz Amerykę z Zachodniego Wybrzeża aż do Nowego Jorku, i wiem już, że to naprawdę piękny kraj. Kraj niesamowitych kontrastów: finansowych, rasowych, obyczajowych i geograficznych... Pozostanie dla mnie na zawsze miejscem, które drażni, denerwuje, razi swą prowincjonalnością i zaściankowością, ale z drugiej strony zachwyca swą urodą zarówno naturalną jak i cywilizacyjną.
Wiem, że któregoś dnia wrócę tam.
KAMILA KOKOSZEWSKA