1. Szczecin - Praga - Ulm - Bazylea - Les Houches Następnego dnia (niedziela 1999.08.15) obudziło nas walenie w szybę.
Zniecierpliwionym szaleńcem okazał się Niemiec, któremu zabrakło
paliwa. Wydobycie z niego jakichkolwiek informacji było dla nas istną
katorgą, gdyż Niemcy jako naród są niesamowicie odporni na języki
obce. Zaś nasza znajomość niemieckiego porównać można do umiejętności
posługiwania się językiem suahili. Jednak wspomagając się językiem
migowym i mimiką wyjaśniliśmy gościowi, że jedziemy na gaz (ciekawe
jakim cudem zapomnieliśmy o naszym pełnym baku paliwa!). Tym razem
naszym celem była mieścina Les Houches, z której chcieliśmy zaatakować
górkę Mont Blanc. Dzień ten nie zapowiadał się zbyt ciekawie. Padała
mżawka, a nam samochód wychodził już bokiem. Nie mniej jednak dzień
ten obfitował w same atrakcje (nie zawsze pozytywne). Na początek
skierowaliśmy się w kierunku Mulhouse we Francji, celem uzupełnienia
gazu, na oparach którego poruszaliśmy się naprzód. Oczywiście mieliśmy
jeszcze benzynę, lecz z powodu jej horrendalnych cen chcieliśmy używać
jej tylko w górach (ach te studenckie podejście do życia). Opuszczając
państwo niemieckie dojrzeliśmy pasący się na łące...sterowiec.
Jako, że po raz pierwszy mieliśmy okazję dotknąć to cudo techniki
trzasnęliśmy sobie fotki i zwiedziliśmy wszystkie jego zakamarki.
Niestety atrakcja ta zakończyła pasmo powodzeń. Najpierw radio zaczęło
szwankować, choć po przejechaniu granicy z Francją zdecydowało się
odbierać stacje ... niemieckie.
2. Zdobywanie Mont Blanc 3. Powrót do macierzy
Pomysł odwiedzenia MONT BLANC pojawił się w wakacje roku pańskiego
1998. Będąc w Karkonoszach uzmysłowiłem sobie, że już niewiele
polskich terenów górskich zostało mi do zwiedzenia! A należę do ludzi,
którzy nie przepadają za kilkakrotnym pobytem w tym samym miejscu. Tym
bardziej, że... tak wiele ciekawych miejsc jest do zobaczenia.
Swoim pomysłem, podzieliłem się z kumplem Krzysztofem Kurkiem, z którym
pracuję w Stoczni Szczecińskiej S. A. Początkowo... cmoktał z
niesmakiem, lecz w dniu imienin obdarowaliśmy go książką, w której
opisanych było kilkanaście tras trekkingowych w ALPACH. Po
przeczytaniu tej lektury nie musiałem już przekonywać Krzyśka o sensie
takiej podróży.
Po krótkich negocjacjach postanowiliśmy, że ze względów finansowych
jedziemy samochodem marki Polonez (w ramach promocji Polskiego rynku
motoryzacyjnego na arenie międzynarodowej) na gaz LPG. Ze względu na
pojemności tego rodzaju aut nie szukaliśmy większej liczby chętnych.
Planowanie trasy i zbieranie informacji na temat obiektów wartych
obejrzenia zajęło mi około jednego miesiąca. W efekcie czego powstał
plan podróży uwzględniający takie detale jak ceny wstępu do niektórych
obiektów muzealnych, dokładne plany zwiedzanych miast itp. A wszystko
za sprawą wszechmocnego internetu.
Wyjazd nastąpił w piątek ... 13-ego!!! Załadowani po brzegi sprzętem
trekkingowym oraz jedzeniem na 2 tygodnie wyjechaliśmy ze Szczecina
około godziny 2000. Cała noc minęła nam na słuchaniu muzyki i
śpiewaniu. Po przejechaniu granicy PL/CZ pozostało już tylko słuchanie
(albo patriotyzm Pepików, albo nie cierpią zachodniej muzyki). Mimo iż
kierowaliśmy na zmianę, obydwaj cały czas czuwaliśmy. Była to dla nas
pierwsza tak długa tułaczka samochodowa (w sumie przejechaliśmy 3608
km).
Po wstawieniu sobie zapałek w oczy dojechaliśmy do Pragi, która
przywitała nas odlotowym wschodem Słońca. Ponieważ nie jestem,
podobnie jak Krzysiek, zwolennikiem delektowania się tym, co człowiek
stworzył, pojechaliśmy więc dalej. Naszym celem, a zarazem pierwszym
miejscem noclegowym był Karlstejn pod Pragą. Dotarliśmy tam około 900
w sobotę i zaparkowaliśmy nieopodal zamku.
Ponieważ nasze oczęta były niesamowicie przemęczone (nigdy nie sądziłem,
że podróże mogą być aż tak męczące) spojrzeliśmy tylko kątem oka
na zamek i rozłożyliśmy namiot. Tu chciałbym wyjaśnić, iż chcąc
udowodnić wszem i wobec, że podróże nie są aż tak kosztownym
przedsięwzięciem, nie korzystaliśmy z żadnych luksusów.
Po otwarciu jednego oka, przyszła kolej na drugie! Spojrzałem na
zegarek i ku mojemu zdziwieniu było popołudnie, a my całkowicie
wypoczęci. To chyba jeszcze ten wiek. Na czczo poszliśmy zwiedzać
zamek i popstrykać kilka fotek. Nie chcąc opisywać rzeczy, których
opisać się nie da (jednak są na tym świecie rzeczy stworzone przez człeka, które wypadałoby zwiedzić). Zamek zwiedzaliśmy ponad 4 h (jak dla
mnie to bardzo dużo), zrobiliśmy małe co nieco i dalej w drogę.
Niestety na samą myśl o dalszej samochodowej tułaczce wysiadł nam
humor! Ale na szczęście patriotyczne czeskie pieśni ludowe i ich
wersje naszego wykonawstwa (a la czeskie) postawiło nas i nasze ego na
nogi! Może trochę ucierpiał samochód, bo radość nasza trochę go
rozbujała. Następny przystanek przewidziany był w Ulm. Mieliśmy
zwiedzić słynną katedrę, lecz dotarliśmy tam późnym wieczorem i o
zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć.
Tym razem przyszło nam spać w samochodzie. Przyznam się, że
przyjemność to mała, ale zawsze nowe doświadczenie. A tak swoją drogą
ciekawe jak wyglądałaby podróż 3 osób w aucie marki Polonez Caro?! Im
dalej na zachód, tym samochód ten stawał się coraz to większą atrakcją
turystyczną! Całe szczęście, że była to nowa fura.
We Francji gazu LPG (po fr. GPL czyt. Żi Pi El) ani śladu. Większość
stacji zamknięta, zaś w te, które umożliwiają zatankowanie gazu, to
stacje samoobsługowe i płatne tylko za pomocą kart magnetycznych. Żeby
było śmieszniej, to nie dość, że Francuzi, to kolejna nacja odporna na
języki obce, to nawet migowego nie znają! Ale cóż robić?! Dalej
jedziemy na benzynie w kierunku Bazylei. A tam niepowodzeń ciąg
dalszy! Szwajcarski celnik - z wyglądu esesman - dokładnie skontrolował
nasze auto, wypytał o cel podróży i na zakończenie stwierdził (o
dziwo po angielsku), że ... oni takich turystów nie lubią! A dokładnie
mówiąc "Szwajcaria jest krajem dla turystów, a my na nich nie
wyglądamy". W tym momencie obrzuciliśmy do lawiną słów potocznie
uważanych za nieprzyzwoite. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy ~ 5 km
zwiedzać Bazyleę. Po skończonej wędrówce pojechaliśmy na przejście położone 100 km dalej tj. ze Belfort. Szczęście w nieszczęściu, że
kierując się w stronę granicy zatrzymaliśmy się w niepozornie
wyglądającej stacji benzynowej, na której udało nam się zatankować gaz
LPG. Na dodatek Krzysiek znalazł 2000 franków, które ... oddaliśmy właścicielowi.
Facet dziękował nam chyba przez pół godziny, choć nie mógł
zrozumieć, że Polak potrafi znaleźć pieniądze i oddać je prawowitemu
właścicielowi.
Tym razem przekraczanie granicy państwowej nie odbiło się negatywnie
na naszym zdrowiu. Co prawda samochód został skrupulatnie sprawdzony,
lecz jak się okazało sprawdzane są wszystkie nacje bez wyjątku. Dalsza
podróż odbyła się bez jakichkolwiek komplikacji. Zwiedziliśmy:
Neuchatel, Lozannę, zamek Chilon w Montreaux, zamek w Aigle oraz
pospacerowaliśmy sobie brzegiem jeziora Genewskiego. W wyniku czego
napoiliśmy się do syta tamtejszymi widokami.
Dalsza jazda w kierunku Chamonix odbyła się bez zgrzytów. Panowie
celnicy machali tylko ręką, a my ślimaczym tempem poruszaliśmy się ku
celu. Ślimaczym, ponieważ przez ostatnie kilka kilometrów droga pięła
się cały czas w górę. Za wysokie drogi na Poloneza nogi! Dopiero w
Chamonix miejscowości, która de facto zaimponowała mi swoją wielkością
droga utrzymywała się mniej więcej na tej samej wysokości tj. powyżej
1000 m npm. Naszą tułaczkę zakończyliśmy na parkingu w Les Houches
niedaleko Chamonix. Ponieważ do naszego celu dotarliśmy o godzinie
22:40 tak więc tego dnia nie było dane nam spojrzeć na Masyw Mont
Blanc. Zadumani i niepewni jutra poszliśmy spać.
Wstaliśmy o godzinie 6:00. Kolejny dzień 16 sierpnia roku pańskiego
1999 przywitał nas pięknym wschodem Słońca. Pogoda idealna, nie za
zimno, nie za ciepło, a to dopiero ranek. Zjedliśmy małe co nieco i
poszliśmy szukać mapy Masywu. Po przełamaniu pierwszych lodów i barier
językowych (urzędowym językiem był język migowy), ekspedientka polecił
a nam dwie mapy. Jak się później okazało żadna z nich nie pokrywała
się w całości z zaplanowaną przez nas trasą!
Na podbój Mont Blanc wyruszyliśmy o 900 z wypchanymi plecakami (20 -
25 kg). Samochód zostawiliśmy na parkingu prosząc go przy okazji, aby
nie ruszał się z miejsca do naszego powrotu. Po pożegnaniu z
samochodem zaczęliśmy wędrówkę. Wyruszyliśmy szlakiem (!) czerwonym GR
5 w kierunku COL DE VOZA (1653) delektując się niesamowitymi widokami.
Turystów było mało, tak więc nie mieliśmy okazji nawiązać nowych
znajomości. Choć, jak sądzę, zamożni zachodni turyści tę część trasy
przemierzają kolejkami. Po dotarciu na miejsce o godzinie 11:00
spotkaliśmy garstkę ludzi, lecz chęć porozumienia się z nimi nie
wypaliła. Jeden tylko żabojad zrozumiał, że wędrujemy w kierunku Mont
Blanc i skwitował to słowami "Good luck", zaś my wyrobiwszy
sobie opinię o tej nacji poszliśmy dalej, w kierunku Refuge Du Bevelle
(1786). Tym razem po dotarciu na miejsce, nie pytaliśmy tubylców (a
turystów nie zauważyliśmy) o drogę i udaliśmy się szlakiem MTB i GR 5
w kierunku dolnej partii lodowca DE BIONNASSAY. Początkowo droga wiodł
a w dół (nie przepadam za zejściami, chciałbym non stop do góry, w
końcu nazwisko Górny do czegoś zobowiązuje!). Dotarliśmy do mostek, kt
óry sprawił, że czułem się jakbym grał w filmie "Indiana
Jones". I w ten oto sposób dotarliśmy chyba (?!) do Refuge Du
Miage (schronisko ze Szwajcarską flagą na dachu!). Żeby było
ciekawiej, to nasze mapy nie obejmowały terenów, na których byliśmy!
Stad poruszaliśmy się nieco po omacku. Co prawda po drodze spotkaliśmy
aż jednego turystę, który wskazał nam miejsce naszego pobytu, jednak
skuszeni wspaniałymi widokami postanowiliśmy świadomie zbłądzić.
Ponieważ było około godziny 16 i zaczęło trochę kropić, tak więc
widząc daleko w dole chatki wielkości kostek do gry w kości,
rozpoczęliśmy ponowne tym razem dość strome zejście. Trochę zmachani
dotarliśmy do tego niby Ref. Du Miage i ku naszemu zdziwieniu powitano
nas słowami "Hello". Z początku osłupieni myślą, że jesteśmy
w Italii staliśmy jak wryci (w końcu nie mogli być to Francuzi, skoro
nawijali po angielsku". Dopiero po jakimś czasie doszło do nas,
ze to jednak nie Szwajcaria, nie Italia, lecz "Żabojadia".
Nieco uspokojeni i po skonsumowaniu "małe co nieco" legliśmy
- po raz pierwszy od czasu wyjazdu - w wygodnych kojach.
Pobudka nastąpiła o godzinie 9. Jak nowo narodzeni wyruszyliśmy bez
śniadania. Śniadanie miało być nagrodą za nadrobienie strat
spowodowanych naszym (nie)świadomym błądzeniem. Poza tym pośpiech
nasz wynikał z chęci spędzenia następnej nocy na lodowcu. Na początku
długie strome podejście (to lubię!), podczas którego sczepiliśmy się
liną w celu nauczenia się asekuracji. Z powodu ładnej widokowo trasy,
powrót do Refuge Du Bevelle zleciał "jak z bata strzelił".
Dalsza trasa przebiegała w kierunku schroniska Nid D' Aigle (2372), kt
óre de facto jest górną stacją kolejki zębatej. Stąd jest to miejsce,
gdzie panie w sandałach i dzieci w krótkich spodenkach, to normalka.
Wyglądaliśmy jak ciekawostka przyrodnicza! Ludzie z torebkami na
zakupy, a my ... plecaki, czekany, lina, itp. Ludzie patrzyli na nas
jak na uczestników wyprawy w Himalaje. Na miejsce dotarliśmy po
godzinie 13 i zjedliśmy tam porządny obiad (rodzynki + kuskus + woda
mineralna!). Oczywiście jedliśmy na zewnątrz, gdyż w schronisku, opró
cz wcześniej wspomnianych pań w sandałach, panuje taki hałas, że ledwo
idzie wytrzymać. A podają w nim same wyśmienite dania np. żabie udka,
owoce morza, egzotyczne sałatki, itp. Pogoda od samego ranka dopisywała.
Non stop takie widoki, że gałki odmawiają posłuszeństwa. Ja chcę
patrzeć gdzie stawiam stopy, a te skubane na boki i podziwiają
otaczającą nas przyrodę i co najważniejsze niesamowite krajobrazy.
Schronisko Nid D' Aigle miało jedną istotną zaletę. Była nią ...
toaleta, z której byłem zmuszony skorzystać! Zostawiając tam cząstkę
siebie, bardzo zżyłem się z tym miejscem! Po napełnieniu żołądka
ruszyliśmy naprzód. Lecz z powodu lekkiego obżarstwa i stromego
terenu, nie poruszaliśmy się zbyt szybko. Co prawda, żadnych efektów
choroby wysokościowej, a tak na marginesie dodam, że Krzysiek nigdy
nie był nawet na wysokości 1000 m! Powoli zaczęły ciążyć nam ciężkie
plecaki i zaczęliśmy poznawać uroki alpejskiego wiatru. Tak więc zakł
adamy kurtki. Koniec opalania! Zresztą kumpel i tak zaczął mówić na
mnie "Murzyn". O godzinie 1630 dotarliśmy do Baraque
Forestiere des Rognes (2788), skąd rozpościerają się niesamowite
widoki na Chamonix, LE BREVENT i na miejsce, z którego podążaliśmy.
Niestety od początku naszej tułaczki nie widzieliśmy celu naszej
wyprawy! Nie zniechęceni tym faktem zaczęliśmy się zastanawiać, czy
iść dalej, czy przespać się na podłodze baraku, gdzie de facto spało
już sporo osób. W tym samym czasie zauważyliśmy schodzącą trójkę
ludzi. powiązani liną, z czekanami w rękach i rakami na nogach (a
śniegu ani śladu!). Na widok rycerzy w pełnym rynsztunku bez wahania
wyruszyliśmy dalej w nadziei, że zabawa się dopiero zaczyna! W ten oto
sposób wyruszyliśmy w kierunku Refuge Tete Du Rousse (3167).
Z początku luz, lecz w końcowym etapie podejścia, trwającego w sumie 2
h, siły zaczęły powoli na opuszczać. Całe szczęście, że ponownie musia
łem iść na stronę za potrzebą. Była to dobra okazja do zatrzymania
się, odpoczynku, skonsumowania czegoś energetycznego i uwolnienia się
od niekończących się serpantynek. Przy okazji poprosiliśmy wielkiego
Manitou o poprawę pogody. Tak, że powoli zaczęło się chmurzyć. Po tej
krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej mijając jeszcze po drodze kilka
odzianych i uzbrojonych po zęby ekip. Około godziny 18 podejście się
zakończyło, zaś ja, po raz pierwszy, stąpałem po lodowcu. Z powodu, kt
óry zaczął nam chłodzić jajka, zaczęliśmy pośpiesznie zmieniać ubranie
i zakładać raki. O godzinie 1845 byliśmy już u drzwi schroniska, gdzie
spotkaliśmy naszych rodaków z Gdańska. Niestety z powodu braku
pieniędzy i żywności zaczęli się wycofywać w dół. Odchodząc zdążyli
jeszcze nas zdołować wiadomością, że od kilku dni ludzie koczują i
oczekują na lepsze warunki pogodowe. Zrobiliśmy co prawda wielkie oczy
i zaczęliśmy rozbijać nieopodal schroniska namiot.
Niebo było zdeczka zachmurzone, lecz z czasem przejaśniało się i
wtedy wlepialiśmy nasz wzrok na wznoszące się obok AIGUILLE DE
BIONNASEY oraz AIG. DU GOUTER.
W końcu zacząłem odczuwać pierwsze oznaki niedoboru tlenu w
atmosferze. Nic nie jedząc (miał to być dar dla Eol'a w zamian za
pomyślne wiatry następnego dnia) położyłem się spać. Niestety z powodu
zimna obudziłem się w nocy (lekko mną telepało). Zostałem zmuszony zał
ożyć na siebie więcej opakowań i pośpiesznie zniknąłem w czeluściach
śpiwora. Kolejna pobudka była około 5 rano (1999-08-17), lecz nie
śpieszyło się nam z wystawieniem głowy ze śpiwora. Tym bardziej, że po
włączeniu latarki okazało się, że wszystko dookoła pokryte jest
szronem. Chcąc nie chcąc, po kilku minutach leżakowania, ciekawscy
warunków panujących na zewnątrz, wyczołgaliśmy się z naszego tipi. Był
a to trafna decyzja, gdyż ranek przywitał nas niesamowitym widokiem! Z
jednej strony ośnieżone i ostre podejście na AIGUILLE DU GOUTER (już
zacieram ręce), z boku zaś w oddali majestatyczna postać igieł AIG. DU
MIDI z czarną kropeczką w partii szczytowej (schronisko).
Wieje jak w kieleckiem, a namiot łopocze jak flaga na wietrze. Całe
szczęście, że obłożyliśmy go wczoraj kamieniami i otoczyliśmy murkiem
śniegu. Ubrany jak Eskimos zacząłem wydobywać metodą odkrywkową
(czekanem) lód na poranną herbatę i zupkę. Krzysiek też już wstał.
Wygląda mizernie i jak się okazuje dzisiaj jego dopadła choroba
wysokościowa. Jako okaz zdrowia, zająłem się przygotowywaniem strawy.
Po niewielkim, lecz ciepłym, posiłku zakładamy cały sprzęt, sczepiamy
się liną i napojeni widokami wyruszamy o 830 w nieznane. Niestety w po
łowie drogi na szczyt AIG. DU GOUTER (3863) Krzysiek wysiadł. Miał mdł
ości i ból głowy. "Cóż robić, wracamy!" pomyślałem trochę
zmartwiony? Po kilku minutach schodzenia, stwierdził, że już czuje się
lepiej, więc dalej pójdzie ... sam! Początkowo nie chciałem się
zgodzić, lecz dostałem niezłą reprymendę i pokierowałem się z powrotem
w górę, spoglądając raz po raz w dół na Krzyśka. Dopiero w momencie,
kiedy był niedaleko namiotu (mała kropka przy większej kropce, na
szczęście kolorów nie dało się pomylić) przestałem niepokoić się i
pośpiesznym krokiem ruszyłem ku schronisku Refuge Aiguille du Gouter
(3817).
Pogoda powoli, lecz systematycznie się psuła. Im wyżej się znajdowałem,
tym większa otaczała mnie mgła. A wiatr taki, że miejscami musiałem
przyczepić się do skał jak rzep do psiego ogona (linę wziął
Krzysiek). Założę się, że gdybym rozłożył ręce na boki, to odleciałbym
jak szybowiec. Szkoda tylko, że na "Tamten Świat"!
Po wielu zmaganiach z wiatrem, wreszcie o godzinie 11:30, przekroczyłem
progi schroniska. Szkoda tylko, że bez Krzyśka! Czuje się
wyśmienicie, żadnych oznak wpływu klimatu na stan mojego ciała i
ducha. W momencie przejaśnień trzaskam kilka fotek i staram się iść
dalej. Niestety moje próby spełzły na niczym. Po przejściu kilkunastu
metrów zacząłem szukać końca swojego nosa! W momencie lekkich
przejaśnień dostrzegłem kilka namiotów. Od ich mieszkańców dowiedział
em się, że oczekują już cztery dni na pogodę umożliwiającą wejście na
szczyt. Słuchając ich odniosłem wrażenie, że mówią o K2 lub MOUNT
EVEREST.
Po przełamaniu pierwszych lodów (tj. po wieczorku zapoznawczym) byłem
już członkiem ich grupy. W sumie było nas pięciu Polaków i czterech
Anglików. Ponieważ nie było miejsca do spania w ich namiotach, tak
więc wróciłem do schroniska, gdzie poznałem jeszcze kilka osób m.in.
dwóch Węgrów odpornych na języki obce. Z jednej strony miałem
szczęście, że znalazło się dla mnie miejsce do spania, śpiwór i trochę
strawy, z drugiej strony podniosłem ich na duchu mówiąc, że jutro wraz
z czterema Anglikami ruszam do góry. Jak się okazało tracili już
nadzieję na poprawę pogody i chcieli następnego dnia wracać do
Chamonix.
Zbiorowa pobudka odbyła się około godziny 3 rano. Pogoda była super!
Niebo pełne gwiazd, mały wiaterek i Księżyc, którego blask nadawał
otaczającej nas przyrodzie niesamowity kolor. Jedyny ból jaki mnie
trawił, to baterie mojego aparatu, które nie wytrzymały panujących tu
warunków. Co prawda nowi koledzy obiecali mi przesłać fotki z wejścia,
lecz do dnia dzisiejszego ich nie widziałem! Nie mniej jednak było
super. Bynajmniej z początku! Wyglądaliśmy jak świecąca karawana skł
adająca się z około 20 osób. Widać było niewiele, zaś jeśli chodzi o
odgłosy, to jedynym było sapanie (na rozmowy nikt nie miał siły). Po
minięciu DOME DU GOUTER (4304), nogi zaczęły powoli odmawiać nam posł
uszeństwa, jednak bez większych problemów dotarliśmy do Refuge Vallot
(4362). Jest to buda, w której można się schronić podczas zmiany
pogody. Na szczęście z pogodą nie było najgorzej, choć powoli zaczęła
się psuć. Około 5 osób postanowiło pozostać w Refuge Vallot i poczekać
na poprawę pogody. Ciekawe na co oni liczyli, bo według mnie pogoda by
ła znośna.
Prawdę powiedziawszy od czasu wyruszenia prawie wcale nie
rozmawialiśmy. Ale nic dziwnego, skoro po minięciu Ref. Vallot
zatrzymywaliśmy się po przebyciu każdych dziesięciu kroków i to z
językiem na wierzchu! Kilka oddechów i następne dziesięć kroków. W tym
samym czasie serce waliło jak taran w mur, tyle że z częstotliwością
taktowania procesora Pentium II. Na dodatek nasze ręce były nieco
spuchnięte.
W końcu po ponad pięciu godzinach od czasu wymarszu stąpałem po
szczycie MONT BLANC (4807). Nieopisana radość, choć byliśmy trochę
wkurzeni, bo zero widoków. Z jednej strony nic straconego, mój aparat
był niesprawny. Nawet reanimacja metodą "usta - usta" nic
nie wskórała. Mimo podgrzewania swoich baterii w rękawiczce odmawiały
posłuszeństwa. Okazuje się, że jest to dobra metoda, lecz zastosowałem
ją zbyt późno. Co prawda udało mi się pożyczyć baterie, lecz tym
razem jak na złość padła automatyka. Tak więc do dnia dzisiejszego
oczekuję na przysłanie mi fotek szczytowych od nowo poznanych kolegów!
Na szczycie spędziliśmy nie więcej niż 15 minut i zaczęliśmy zjeżdżać
(w ramach możliwości) na tyłkach w dół! Super, aczkolwiek
niebezpieczna to zabawa. Najważniejszym zadaniem było nie dopuścić do
osiągnięcia zbyt dużej prędkości. W końcu to nie skoki narciarskie!
Wybraliśmy ten sposób powrotu, gdyż od strony Italii nieuchronnie
zbliżała się burza. Niemal w mgnieniu oka znaleźliśmy się w Ref.
Vallot, gdzie ku naszemu miłemu zaskoczeniu grzała się dla nas ciepła
strawa. Przygotował ją jeden z Anglików, który nie podchodził z nami
na szczyt. Po upływie 2 godzin zdawało się, że burza ustąpiła,
ruszyliśmy więc w dół. Tym razem w całym składzie tj. w pięciu. Około
1400 dotarliśmy do Ref. Aiguille du Gouter, gdzie wymieniliśmy się
adresami i rozstaliśmy się. Koledzy zostali, aby spakować swoje
manatki, ja zaś w małym mleku poszedłem w dół do własnych śmieci i
Krzyśka.
Nie było to przyjemne zejście. Przez cały czas musiałem zmagać się ze
sporym wiatrem, który próbował zepchnąć mnie ze zbocza (ktoś - na
szczęście nie ja - musi tworzyć smutną statystykę masywu). Nie wiem na
ile to prawda, lecz średnio 50 osób rocznie postanawia nie wracać do
domu. Mimo, iż podczas schodzenia mniejsze i większe kamyki przelatywa
ły obok mnie, to jednak bez szwanku udało mi się w ciągu jednej
godziny dotrzeć do namiotu. Aby przed zmierzchem dotrzeć do Les
Houches zaczęliśmy pośpiesznie się pakować - tzn. Krzysiek pakował
plecaki, ja zaś pakowałem żołądek i odpoczywałem.
Droga powrotna upłynęła mi błyskawicznie, cały czas opowiadałem
Krzyśkowi o tym, co działo się na górze. O 1600 byliśmy już przy
Baraque Forestiere. Mieliśmy tam okazję podziwiać i dotykać dwa
muflony. Korzystając z chwilowej poprawy pogody, która była w kratkę
oraz uprzejmości aparatu fotograficznego trzasnąłem kilka fotek. Była
to świetna okazja na zrobienie ciepłego posiłku. Niestety z braku wody
zadowoliliśmy się rodzynkami, mussli. Przegryzając to wszystko
czekoladą.
Idąc dalej, niemal morderczym jak dla mnie tempem, przed godziną 19-tą
dotarliśmy do Ref. Belleve, skąd można zjechać do Les Houches kolejką.
Jednak, jak przystało na Polaków, ruszyliśmy dalej z kapcia szlakiem
bezpośrednio na parking. Do samochodu, który o dziwo cały czas czekał,
dotarliśmy o 2040. Bardzo żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy kolejką,
gdyż niemal cała trasa prowadziła przez las, a i jej stromość
nadwerężyła mięśnie zmęczonych wędrówką nóg. W samochodzie wielka
radość, bo po całodziennej wędrówce w końcu możemy zdjąć ... buty i
napić się wody, której mieliśmy 13.5 l na łeb. Wykończeni
poszukaliśmy kampingu, gdzie wzięliśmy upragniony prysznic i poł
ożyliśmy się spać.
Rankiem następnego dnia zrobiliśmy pośpiesznie zakupy i wyruszyliśmy w
drogę powrotną w kierunku Monachium. W celu odmiany klimatu
zwiedziliśmy bajeczne zamki Hohenschwangau i Neuschwenstein (posłużył
Disney'owi za wzór zamku królewny Śnieżki) .
Zamki te są naprawdę godne zwiedzenia, a sceneria otaczająca
rzeczywiście przypomina scenę z bajki. Jedynie cena biletu wstępu 12
DM (jeden zamek), cena parkingu i tłumy ludzi mogą trochę odpychać od
tego miejsca. Tym odmiennym akcentem powoli kończyła się nasza wspólna
przygoda. Zwiedziliśmy jeszcze Monachium i nieuchronnie zbliżaliśmy
się do Szczecina, gdzie przybyliśmy dnia 1999-08-21 po południu.
Przed rozstaniem się zdecydowaliśmy (Krzysiek nalegał!), że w wakacje
2001 roku powtórzymy nasze wejście na MONT BLANC.
Rafał "Chief" Górny
gorny.rafal@sssa.com.pl
chief@shiptech.tuniv.szczecin.pl