Strona główna
AKT Kroki » Archiwum

Mont Blanc '99

1. Szczecin - Praga - Ulm - Bazylea - Les Houches
Pomysł odwiedzenia MONT BLANC pojawił się w wakacje roku pańskiego 1998. Będąc w Karkonoszach uzmysłowiłem sobie, że już niewiele polskich terenów górskich zostało mi do zwiedzenia! A należę do ludzi, którzy nie przepadają za kilkakrotnym pobytem w tym samym miejscu. Tym bardziej, że... tak wiele ciekawych miejsc jest do zobaczenia. Swoim pomysłem, podzieliłem się z kumplem Krzysztofem Kurkiem, z którym pracuję w Stoczni Szczecińskiej S. A. Początkowo... cmoktał z niesmakiem, lecz w dniu imienin obdarowaliśmy go książką, w której opisanych było kilkanaście tras trekkingowych w ALPACH. Po przeczytaniu tej lektury nie musiałem już przekonywać Krzyśka o sensie takiej podróży.
Po krótkich negocjacjach postanowiliśmy, że ze względów finansowych jedziemy samochodem marki Polonez (w ramach promocji Polskiego rynku motoryzacyjnego na arenie międzynarodowej) na gaz LPG. Ze względu na pojemności tego rodzaju aut nie szukaliśmy większej liczby chętnych. Planowanie trasy i zbieranie informacji na temat obiektów wartych obejrzenia zajęło mi około jednego miesiąca. W efekcie czego powstał plan podróży uwzględniający takie detale jak ceny wstępu do niektórych obiektów muzealnych, dokładne plany zwiedzanych miast itp. A wszystko za sprawą wszechmocnego internetu.
Wyjazd nastąpił w piątek ... 13-ego!!! Załadowani po brzegi sprzętem trekkingowym oraz jedzeniem na 2 tygodnie wyjechaliśmy ze Szczecina około godziny 2000. Cała noc minęła nam na słuchaniu muzyki i śpiewaniu. Po przejechaniu granicy PL/CZ pozostało już tylko słuchanie (albo patriotyzm Pepików, albo nie cierpią zachodniej muzyki). Mimo iż kierowaliśmy na zmianę, obydwaj cały czas czuwaliśmy. Była to dla nas pierwsza tak długa tułaczka samochodowa (w sumie przejechaliśmy 3608 km).
Po wstawieniu sobie zapałek w oczy dojechaliśmy do Pragi, która przywitała nas odlotowym wschodem Słońca. Ponieważ nie jestem, podobnie jak Krzysiek, zwolennikiem delektowania się tym, co człowiek stworzył, pojechaliśmy więc dalej. Naszym celem, a zarazem pierwszym miejscem noclegowym był Karlstejn pod Pragą. Dotarliśmy tam około 900 w sobotę i zaparkowaliśmy nieopodal zamku.
Ponieważ nasze oczęta były niesamowicie przemęczone (nigdy nie sądziłem, że podróże mogą być aż tak męczące) spojrzeliśmy tylko kątem oka na zamek i rozłożyliśmy namiot. Tu chciałbym wyjaśnić, iż chcąc udowodnić wszem i wobec, że podróże nie są aż tak kosztownym przedsięwzięciem, nie korzystaliśmy z żadnych luksusów.
Po otwarciu jednego oka, przyszła kolej na drugie! Spojrzałem na zegarek i ku mojemu zdziwieniu było popołudnie, a my całkowicie wypoczęci. To chyba jeszcze ten wiek. Na czczo poszliśmy zwiedzać zamek i popstrykać kilka fotek. Nie chcąc opisywać rzeczy, których opisać się nie da (jednak są na tym świecie rzeczy stworzone przez człeka, które wypadałoby zwiedzić). Zamek zwiedzaliśmy ponad 4 h (jak dla mnie to bardzo dużo), zrobiliśmy małe co nieco i dalej w drogę. Niestety na samą myśl o dalszej samochodowej tułaczce wysiadł nam humor! Ale na szczęście patriotyczne czeskie pieśni ludowe i ich wersje naszego wykonawstwa (a la czeskie) postawiło nas i nasze ego na nogi! Może trochę ucierpiał samochód, bo radość nasza trochę go rozbujała. Następny przystanek przewidziany był w Ulm. Mieliśmy zwiedzić słynną katedrę, lecz dotarliśmy tam późnym wieczorem i o zwiedzaniu mogliśmy zapomnieć.
Tym razem przyszło nam spać w samochodzie. Przyznam się, że przyjemność to mała, ale zawsze nowe doświadczenie. A tak swoją drogą ciekawe jak wyglądałaby podróż 3 osób w aucie marki Polonez Caro?! Im dalej na zachód, tym samochód ten stawał się coraz to większą atrakcją turystyczną! Całe szczęście, że była to nowa fura.

Następnego dnia (niedziela 1999.08.15) obudziło nas walenie w szybę. Zniecierpliwionym szaleńcem okazał się Niemiec, któremu zabrakło paliwa. Wydobycie z niego jakichkolwiek informacji było dla nas istną katorgą, gdyż Niemcy jako naród są niesamowicie odporni na języki obce. Zaś nasza znajomość niemieckiego porównać można do umiejętności posługiwania się językiem suahili. Jednak wspomagając się językiem migowym i mimiką wyjaśniliśmy gościowi, że jedziemy na gaz (ciekawe jakim cudem zapomnieliśmy o naszym pełnym baku paliwa!). Tym razem naszym celem była mieścina Les Houches, z której chcieliśmy zaatakować górkę Mont Blanc. Dzień ten nie zapowiadał się zbyt ciekawie. Padała mżawka, a nam samochód wychodził już bokiem. Nie mniej jednak dzień ten obfitował w same atrakcje (nie zawsze pozytywne). Na początek skierowaliśmy się w kierunku Mulhouse we Francji, celem uzupełnienia gazu, na oparach którego poruszaliśmy się naprzód. Oczywiście mieliśmy jeszcze benzynę, lecz z powodu jej horrendalnych cen chcieliśmy używać jej tylko w górach (ach te studenckie podejście do życia). Opuszczając państwo niemieckie dojrzeliśmy pasący się na łące...sterowiec. Jako, że po raz pierwszy mieliśmy okazję dotknąć to cudo techniki trzasnęliśmy sobie fotki i zwiedziliśmy wszystkie jego zakamarki. Niestety atrakcja ta zakończyła pasmo powodzeń. Najpierw radio zaczęło szwankować, choć po przejechaniu granicy z Francją zdecydowało się odbierać stacje ... niemieckie.
We Francji gazu LPG (po fr. GPL czyt. Żi Pi El) ani śladu. Większość stacji zamknięta, zaś w te, które umożliwiają zatankowanie gazu, to stacje samoobsługowe i płatne tylko za pomocą kart magnetycznych. Żeby było śmieszniej, to nie dość, że Francuzi, to kolejna nacja odporna na języki obce, to nawet migowego nie znają! Ale cóż robić?! Dalej jedziemy na benzynie w kierunku Bazylei. A tam niepowodzeń ciąg dalszy! Szwajcarski celnik - z wyglądu esesman - dokładnie skontrolował nasze auto, wypytał o cel podróży i na zakończenie stwierdził (o dziwo po angielsku), że ... oni takich turystów nie lubią! A dokładnie mówiąc "Szwajcaria jest krajem dla turystów, a my na nich nie wyglądamy". W tym momencie obrzuciliśmy do lawiną słów potocznie uważanych za nieprzyzwoite. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy ~ 5 km zwiedzać Bazyleę. Po skończonej wędrówce pojechaliśmy na przejście położone 100 km dalej tj. ze Belfort. Szczęście w nieszczęściu, że kierując się w stronę granicy zatrzymaliśmy się w niepozornie wyglądającej stacji benzynowej, na której udało nam się zatankować gaz LPG. Na dodatek Krzysiek znalazł 2000 franków, które ... oddaliśmy właścicielowi. Facet dziękował nam chyba przez pół godziny, choć nie mógł zrozumieć, że Polak potrafi znaleźć pieniądze i oddać je prawowitemu właścicielowi.
Tym razem przekraczanie granicy państwowej nie odbiło się negatywnie na naszym zdrowiu. Co prawda samochód został skrupulatnie sprawdzony, lecz jak się okazało sprawdzane są wszystkie nacje bez wyjątku. Dalsza podróż odbyła się bez jakichkolwiek komplikacji. Zwiedziliśmy: Neuchatel, Lozannę, zamek Chilon w Montreaux, zamek w Aigle oraz pospacerowaliśmy sobie brzegiem jeziora Genewskiego. W wyniku czego napoiliśmy się do syta tamtejszymi widokami.
Dalsza jazda w kierunku Chamonix odbyła się bez zgrzytów. Panowie celnicy machali tylko ręką, a my ślimaczym tempem poruszaliśmy się ku celu. Ślimaczym, ponieważ przez ostatnie kilka kilometrów droga pięła się cały czas w górę. Za wysokie drogi na Poloneza nogi! Dopiero w Chamonix miejscowości, która de facto zaimponowała mi swoją wielkością droga utrzymywała się mniej więcej na tej samej wysokości tj. powyżej 1000 m npm. Naszą tułaczkę zakończyliśmy na parkingu w Les Houches niedaleko Chamonix. Ponieważ do naszego celu dotarliśmy o godzinie 22:40 tak więc tego dnia nie było dane nam spojrzeć na Masyw Mont Blanc. Zadumani i niepewni jutra poszliśmy spać.

2. Zdobywanie Mont Blanc
Wstaliśmy o godzinie 6:00. Kolejny dzień 16 sierpnia roku pańskiego 1999 przywitał nas pięknym wschodem Słońca. Pogoda idealna, nie za zimno, nie za ciepło, a to dopiero ranek. Zjedliśmy małe co nieco i poszliśmy szukać mapy Masywu. Po przełamaniu pierwszych lodów i barier językowych (urzędowym językiem był język migowy), ekspedientka polecił a nam dwie mapy. Jak się później okazało żadna z nich nie pokrywała się w całości z zaplanowaną przez nas trasą!
Na podbój Mont Blanc wyruszyliśmy o 900 z wypchanymi plecakami (20 - 25 kg). Samochód zostawiliśmy na parkingu prosząc go przy okazji, aby nie ruszał się z miejsca do naszego powrotu. Po pożegnaniu z samochodem zaczęliśmy wędrówkę. Wyruszyliśmy szlakiem (!) czerwonym GR 5 w kierunku COL DE VOZA (1653) delektując się niesamowitymi widokami. Turystów było mało, tak więc nie mieliśmy okazji nawiązać nowych znajomości. Choć, jak sądzę, zamożni zachodni turyści tę część trasy przemierzają kolejkami. Po dotarciu na miejsce o godzinie 11:00 spotkaliśmy garstkę ludzi, lecz chęć porozumienia się z nimi nie wypaliła. Jeden tylko żabojad zrozumiał, że wędrujemy w kierunku Mont Blanc i skwitował to słowami "Good luck", zaś my wyrobiwszy sobie opinię o tej nacji poszliśmy dalej, w kierunku Refuge Du Bevelle (1786). Tym razem po dotarciu na miejsce, nie pytaliśmy tubylców (a turystów nie zauważyliśmy) o drogę i udaliśmy się szlakiem MTB i GR 5 w kierunku dolnej partii lodowca DE BIONNASSAY. Początkowo droga wiodł a w dół (nie przepadam za zejściami, chciałbym non stop do góry, w końcu nazwisko Górny do czegoś zobowiązuje!). Dotarliśmy do mostek, kt óry sprawił, że czułem się jakbym grał w filmie "Indiana Jones". I w ten oto sposób dotarliśmy chyba (?!) do Refuge Du Miage (schronisko ze Szwajcarską flagą na dachu!). Żeby było ciekawiej, to nasze mapy nie obejmowały terenów, na których byliśmy! Stad poruszaliśmy się nieco po omacku. Co prawda po drodze spotkaliśmy aż jednego turystę, który wskazał nam miejsce naszego pobytu, jednak skuszeni wspaniałymi widokami postanowiliśmy świadomie zbłądzić.
Ponieważ było około godziny 16 i zaczęło trochę kropić, tak więc widząc daleko w dole chatki wielkości kostek do gry w kości, rozpoczęliśmy ponowne tym razem dość strome zejście. Trochę zmachani dotarliśmy do tego niby Ref. Du Miage i ku naszemu zdziwieniu powitano nas słowami "Hello". Z początku osłupieni myślą, że jesteśmy w Italii staliśmy jak wryci (w końcu nie mogli być to Francuzi, skoro nawijali po angielsku". Dopiero po jakimś czasie doszło do nas, ze to jednak nie Szwajcaria, nie Italia, lecz "Żabojadia". Nieco uspokojeni i po skonsumowaniu "małe co nieco" legliśmy - po raz pierwszy od czasu wyjazdu - w wygodnych kojach.
Pobudka nastąpiła o godzinie 9. Jak nowo narodzeni wyruszyliśmy bez śniadania. Śniadanie miało być nagrodą za nadrobienie strat spowodowanych naszym (nie)świadomym błądzeniem. Poza tym pośpiech nasz wynikał z chęci spędzenia następnej nocy na lodowcu. Na początku długie strome podejście (to lubię!), podczas którego sczepiliśmy się liną w celu nauczenia się asekuracji. Z powodu ładnej widokowo trasy, powrót do Refuge Du Bevelle zleciał "jak z bata strzelił". Dalsza trasa przebiegała w kierunku schroniska Nid D' Aigle (2372), kt óre de facto jest górną stacją kolejki zębatej. Stąd jest to miejsce, gdzie panie w sandałach i dzieci w krótkich spodenkach, to normalka. Wyglądaliśmy jak ciekawostka przyrodnicza! Ludzie z torebkami na zakupy, a my ... plecaki, czekany, lina, itp. Ludzie patrzyli na nas jak na uczestników wyprawy w Himalaje. Na miejsce dotarliśmy po godzinie 13 i zjedliśmy tam porządny obiad (rodzynki + kuskus + woda mineralna!). Oczywiście jedliśmy na zewnątrz, gdyż w schronisku, opró cz wcześniej wspomnianych pań w sandałach, panuje taki hałas, że ledwo idzie wytrzymać. A podają w nim same wyśmienite dania np. żabie udka, owoce morza, egzotyczne sałatki, itp. Pogoda od samego ranka dopisywała. Non stop takie widoki, że gałki odmawiają posłuszeństwa. Ja chcę patrzeć gdzie stawiam stopy, a te skubane na boki i podziwiają otaczającą nas przyrodę i co najważniejsze niesamowite krajobrazy.
Schronisko Nid D' Aigle miało jedną istotną zaletę. Była nią ... toaleta, z której byłem zmuszony skorzystać! Zostawiając tam cząstkę siebie, bardzo zżyłem się z tym miejscem! Po napełnieniu żołądka ruszyliśmy naprzód. Lecz z powodu lekkiego obżarstwa i stromego terenu, nie poruszaliśmy się zbyt szybko. Co prawda, żadnych efektów choroby wysokościowej, a tak na marginesie dodam, że Krzysiek nigdy nie był nawet na wysokości 1000 m! Powoli zaczęły ciążyć nam ciężkie plecaki i zaczęliśmy poznawać uroki alpejskiego wiatru. Tak więc zakł adamy kurtki. Koniec opalania! Zresztą kumpel i tak zaczął mówić na mnie "Murzyn". O godzinie 1630 dotarliśmy do Baraque Forestiere des Rognes (2788), skąd rozpościerają się niesamowite widoki na Chamonix, LE BREVENT i na miejsce, z którego podążaliśmy.
Niestety od początku naszej tułaczki nie widzieliśmy celu naszej wyprawy! Nie zniechęceni tym faktem zaczęliśmy się zastanawiać, czy iść dalej, czy przespać się na podłodze baraku, gdzie de facto spało już sporo osób. W tym samym czasie zauważyliśmy schodzącą trójkę ludzi. powiązani liną, z czekanami w rękach i rakami na nogach (a śniegu ani śladu!). Na widok rycerzy w pełnym rynsztunku bez wahania wyruszyliśmy dalej w nadziei, że zabawa się dopiero zaczyna! W ten oto sposób wyruszyliśmy w kierunku Refuge Tete Du Rousse (3167). Z początku luz, lecz w końcowym etapie podejścia, trwającego w sumie 2 h, siły zaczęły powoli na opuszczać. Całe szczęście, że ponownie musia łem iść na stronę za potrzebą. Była to dobra okazja do zatrzymania się, odpoczynku, skonsumowania czegoś energetycznego i uwolnienia się od niekończących się serpantynek. Przy okazji poprosiliśmy wielkiego Manitou o poprawę pogody. Tak, że powoli zaczęło się chmurzyć. Po tej krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej mijając jeszcze po drodze kilka odzianych i uzbrojonych po zęby ekip. Około godziny 18 podejście się zakończyło, zaś ja, po raz pierwszy, stąpałem po lodowcu. Z powodu, kt óry zaczął nam chłodzić jajka, zaczęliśmy pośpiesznie zmieniać ubranie i zakładać raki. O godzinie 1845 byliśmy już u drzwi schroniska, gdzie spotkaliśmy naszych rodaków z Gdańska. Niestety z powodu braku pieniędzy i żywności zaczęli się wycofywać w dół. Odchodząc zdążyli jeszcze nas zdołować wiadomością, że od kilku dni ludzie koczują i oczekują na lepsze warunki pogodowe. Zrobiliśmy co prawda wielkie oczy i zaczęliśmy rozbijać nieopodal schroniska namiot. Niebo było zdeczka zachmurzone, lecz z czasem przejaśniało się i wtedy wlepialiśmy nasz wzrok na wznoszące się obok AIGUILLE DE BIONNASEY oraz AIG. DU GOUTER.
W końcu zacząłem odczuwać pierwsze oznaki niedoboru tlenu w atmosferze. Nic nie jedząc (miał to być dar dla Eol'a w zamian za pomyślne wiatry następnego dnia) położyłem się spać. Niestety z powodu zimna obudziłem się w nocy (lekko mną telepało). Zostałem zmuszony zał ożyć na siebie więcej opakowań i pośpiesznie zniknąłem w czeluściach śpiwora. Kolejna pobudka była około 5 rano (1999-08-17), lecz nie śpieszyło się nam z wystawieniem głowy ze śpiwora. Tym bardziej, że po włączeniu latarki okazało się, że wszystko dookoła pokryte jest szronem. Chcąc nie chcąc, po kilku minutach leżakowania, ciekawscy warunków panujących na zewnątrz, wyczołgaliśmy się z naszego tipi. Był a to trafna decyzja, gdyż ranek przywitał nas niesamowitym widokiem! Z jednej strony ośnieżone i ostre podejście na AIGUILLE DU GOUTER (już zacieram ręce), z boku zaś w oddali majestatyczna postać igieł AIG. DU MIDI z czarną kropeczką w partii szczytowej (schronisko).
Wieje jak w kieleckiem, a namiot łopocze jak flaga na wietrze. Całe szczęście, że obłożyliśmy go wczoraj kamieniami i otoczyliśmy murkiem śniegu. Ubrany jak Eskimos zacząłem wydobywać metodą odkrywkową (czekanem) lód na poranną herbatę i zupkę. Krzysiek też już wstał. Wygląda mizernie i jak się okazuje dzisiaj jego dopadła choroba wysokościowa. Jako okaz zdrowia, zająłem się przygotowywaniem strawy. Po niewielkim, lecz ciepłym, posiłku zakładamy cały sprzęt, sczepiamy się liną i napojeni widokami wyruszamy o 830 w nieznane. Niestety w po łowie drogi na szczyt AIG. DU GOUTER (3863) Krzysiek wysiadł. Miał mdł ości i ból głowy. "Cóż robić, wracamy!" pomyślałem trochę zmartwiony? Po kilku minutach schodzenia, stwierdził, że już czuje się lepiej, więc dalej pójdzie ... sam! Początkowo nie chciałem się zgodzić, lecz dostałem niezłą reprymendę i pokierowałem się z powrotem w górę, spoglądając raz po raz w dół na Krzyśka. Dopiero w momencie, kiedy był niedaleko namiotu (mała kropka przy większej kropce, na szczęście kolorów nie dało się pomylić) przestałem niepokoić się i pośpiesznym krokiem ruszyłem ku schronisku Refuge Aiguille du Gouter (3817).
Pogoda powoli, lecz systematycznie się psuła. Im wyżej się znajdowałem, tym większa otaczała mnie mgła. A wiatr taki, że miejscami musiałem przyczepić się do skał jak rzep do psiego ogona (linę wziął Krzysiek). Założę się, że gdybym rozłożył ręce na boki, to odleciałbym jak szybowiec. Szkoda tylko, że na "Tamten Świat"! Po wielu zmaganiach z wiatrem, wreszcie o godzinie 11:30, przekroczyłem progi schroniska. Szkoda tylko, że bez Krzyśka! Czuje się wyśmienicie, żadnych oznak wpływu klimatu na stan mojego ciała i ducha. W momencie przejaśnień trzaskam kilka fotek i staram się iść dalej. Niestety moje próby spełzły na niczym. Po przejściu kilkunastu metrów zacząłem szukać końca swojego nosa! W momencie lekkich przejaśnień dostrzegłem kilka namiotów. Od ich mieszkańców dowiedział em się, że oczekują już cztery dni na pogodę umożliwiającą wejście na szczyt. Słuchając ich odniosłem wrażenie, że mówią o K2 lub MOUNT EVEREST.
Po przełamaniu pierwszych lodów (tj. po wieczorku zapoznawczym) byłem już członkiem ich grupy. W sumie było nas pięciu Polaków i czterech Anglików. Ponieważ nie było miejsca do spania w ich namiotach, tak więc wróciłem do schroniska, gdzie poznałem jeszcze kilka osób m.in. dwóch Węgrów odpornych na języki obce. Z jednej strony miałem szczęście, że znalazło się dla mnie miejsce do spania, śpiwór i trochę strawy, z drugiej strony podniosłem ich na duchu mówiąc, że jutro wraz z czterema Anglikami ruszam do góry. Jak się okazało tracili już nadzieję na poprawę pogody i chcieli następnego dnia wracać do Chamonix.
Zbiorowa pobudka odbyła się około godziny 3 rano. Pogoda była super! Niebo pełne gwiazd, mały wiaterek i Księżyc, którego blask nadawał otaczającej nas przyrodzie niesamowity kolor. Jedyny ból jaki mnie trawił, to baterie mojego aparatu, które nie wytrzymały panujących tu warunków. Co prawda nowi koledzy obiecali mi przesłać fotki z wejścia, lecz do dnia dzisiejszego ich nie widziałem! Nie mniej jednak było super. Bynajmniej z początku! Wyglądaliśmy jak świecąca karawana skł adająca się z około 20 osób. Widać było niewiele, zaś jeśli chodzi o odgłosy, to jedynym było sapanie (na rozmowy nikt nie miał siły). Po minięciu DOME DU GOUTER (4304), nogi zaczęły powoli odmawiać nam posł uszeństwa, jednak bez większych problemów dotarliśmy do Refuge Vallot (4362). Jest to buda, w której można się schronić podczas zmiany pogody. Na szczęście z pogodą nie było najgorzej, choć powoli zaczęła się psuć. Około 5 osób postanowiło pozostać w Refuge Vallot i poczekać na poprawę pogody. Ciekawe na co oni liczyli, bo według mnie pogoda by ła znośna.
Prawdę powiedziawszy od czasu wyruszenia prawie wcale nie rozmawialiśmy. Ale nic dziwnego, skoro po minięciu Ref. Vallot zatrzymywaliśmy się po przebyciu każdych dziesięciu kroków i to z językiem na wierzchu! Kilka oddechów i następne dziesięć kroków. W tym samym czasie serce waliło jak taran w mur, tyle że z częstotliwością taktowania procesora Pentium II. Na dodatek nasze ręce były nieco spuchnięte.
W końcu po ponad pięciu godzinach od czasu wymarszu stąpałem po szczycie MONT BLANC (4807). Nieopisana radość, choć byliśmy trochę wkurzeni, bo zero widoków. Z jednej strony nic straconego, mój aparat był niesprawny. Nawet reanimacja metodą "usta - usta" nic nie wskórała. Mimo podgrzewania swoich baterii w rękawiczce odmawiały posłuszeństwa. Okazuje się, że jest to dobra metoda, lecz zastosowałem ją zbyt późno. Co prawda udało mi się pożyczyć baterie, lecz tym razem jak na złość padła automatyka. Tak więc do dnia dzisiejszego oczekuję na przysłanie mi fotek szczytowych od nowo poznanych kolegów! Na szczycie spędziliśmy nie więcej niż 15 minut i zaczęliśmy zjeżdżać (w ramach możliwości) na tyłkach w dół! Super, aczkolwiek niebezpieczna to zabawa. Najważniejszym zadaniem było nie dopuścić do osiągnięcia zbyt dużej prędkości. W końcu to nie skoki narciarskie! Wybraliśmy ten sposób powrotu, gdyż od strony Italii nieuchronnie zbliżała się burza. Niemal w mgnieniu oka znaleźliśmy się w Ref. Vallot, gdzie ku naszemu miłemu zaskoczeniu grzała się dla nas ciepła strawa. Przygotował ją jeden z Anglików, który nie podchodził z nami na szczyt. Po upływie 2 godzin zdawało się, że burza ustąpiła, ruszyliśmy więc w dół. Tym razem w całym składzie tj. w pięciu. Około 1400 dotarliśmy do Ref. Aiguille du Gouter, gdzie wymieniliśmy się adresami i rozstaliśmy się. Koledzy zostali, aby spakować swoje manatki, ja zaś w małym mleku poszedłem w dół do własnych śmieci i Krzyśka.
Nie było to przyjemne zejście. Przez cały czas musiałem zmagać się ze sporym wiatrem, który próbował zepchnąć mnie ze zbocza (ktoś - na szczęście nie ja - musi tworzyć smutną statystykę masywu). Nie wiem na ile to prawda, lecz średnio 50 osób rocznie postanawia nie wracać do domu. Mimo, iż podczas schodzenia mniejsze i większe kamyki przelatywa ły obok mnie, to jednak bez szwanku udało mi się w ciągu jednej godziny dotrzeć do namiotu. Aby przed zmierzchem dotrzeć do Les Houches zaczęliśmy pośpiesznie się pakować - tzn. Krzysiek pakował plecaki, ja zaś pakowałem żołądek i odpoczywałem. Droga powrotna upłynęła mi błyskawicznie, cały czas opowiadałem Krzyśkowi o tym, co działo się na górze. O 1600 byliśmy już przy Baraque Forestiere. Mieliśmy tam okazję podziwiać i dotykać dwa muflony. Korzystając z chwilowej poprawy pogody, która była w kratkę oraz uprzejmości aparatu fotograficznego trzasnąłem kilka fotek. Była to świetna okazja na zrobienie ciepłego posiłku. Niestety z braku wody zadowoliliśmy się rodzynkami, mussli. Przegryzając to wszystko czekoladą. Idąc dalej, niemal morderczym jak dla mnie tempem, przed godziną 19-tą dotarliśmy do Ref. Belleve, skąd można zjechać do Les Houches kolejką. Jednak, jak przystało na Polaków, ruszyliśmy dalej z kapcia szlakiem bezpośrednio na parking. Do samochodu, który o dziwo cały czas czekał, dotarliśmy o 2040. Bardzo żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy kolejką, gdyż niemal cała trasa prowadziła przez las, a i jej stromość nadwerężyła mięśnie zmęczonych wędrówką nóg. W samochodzie wielka radość, bo po całodziennej wędrówce w końcu możemy zdjąć ... buty i napić się wody, której mieliśmy 13.5 l na łeb. Wykończeni poszukaliśmy kampingu, gdzie wzięliśmy upragniony prysznic i poł ożyliśmy się spać.

3. Powrót do macierzy
Rankiem następnego dnia zrobiliśmy pośpiesznie zakupy i wyruszyliśmy w drogę powrotną w kierunku Monachium. W celu odmiany klimatu zwiedziliśmy bajeczne zamki Hohenschwangau i Neuschwenstein (posłużył Disney'owi za wzór zamku królewny Śnieżki) . Zamki te są naprawdę godne zwiedzenia, a sceneria otaczająca rzeczywiście przypomina scenę z bajki. Jedynie cena biletu wstępu 12 DM (jeden zamek), cena parkingu i tłumy ludzi mogą trochę odpychać od tego miejsca. Tym odmiennym akcentem powoli kończyła się nasza wspólna przygoda. Zwiedziliśmy jeszcze Monachium i nieuchronnie zbliżaliśmy się do Szczecina, gdzie przybyliśmy dnia 1999-08-21 po południu. Przed rozstaniem się zdecydowaliśmy (Krzysiek nalegał!), że w wakacje 2001 roku powtórzymy nasze wejście na MONT BLANC.

Rafał "Chief" Górny
gorny.rafal@sssa.com.pl
chief@shiptech.tuniv.szczecin.pl

© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki